Lars von Trier: Persona non grata

Lars von Trier na berlińskiej premierze "Nimfomanki" /Stephane Cardinale - Corbis/Corbis /Getty Images

Lars von Trier, jeden z najwybitniejszych współczesnych filmowców, kończy w piątek, 30 kwietnia, 65 lat. Mówili o nim: "skandalista", "szowinista", "sadysta". A przecież duński reżyser chciał tylko, żeby widz w kinie znalazł coś więcej.

W swojej reżyserskiej karierze nie raz zarzucał na widza przynętę. Zwodził, mylił kierunki, skłaniał do pewnych oczekiwań i snucia pochopnych wniosków. Na koniec okazywało się, że chodzi mu zupełnie nie o to, co początkowo mogliśmy sądzić; że jego kino zmierza w inną stronę.

Ani porno, ani skandal

"Nimfomanka" zapowiadała się na film pornograficzny i gorszący, zanim trafiła do kin poszła fama o autentycznych scenach seksu między aktorami, przeżywali oni zresztą orgazm na plakatach promocyjnych. W efekcie ani pornografia, ani skandal - skończyło się na 4-godzinnym, rozbitym przez dystrybutorów na dwie części filmie, stojącym w kontrze do twardego porno, w którym więcej filozoficznych zainteresowań i analogii do wędkowania niż samego seksu.

Reklama

Było też coś mylącego w jego powrocie z Cannes w 2011 roku. Von Trier został wyrzucony z festiwalu po pokrętnej, nieprzemyślanej i zrozumianej opacznie wypowiedzi o Hitlerze. "Rozumiem Hitlera. Potrafię go sobie wyobrazić, jak siedzi w bunkrze pod koniec życia.  Nie można go nazwać dobrym człowiekiem, ale trochę nawet mu współczuję" - powiedział podczas konferencji prasowej. Zrobił głupotę, zagalopował się, tego samego dnia przeprosił za swój wybryk, ale został przez organizatorów uznany za persona non grata. Wiele pisało się o skandalu, mniej o genialnej "Melancholii", będącej symbolicznym obrazem jego zmagań z depresją.

Można odnieść wrażenie, że najczęściej w kontekście von Triera powołujemy się na grandy, prowokujące deklaracje, ekscentryczne zachowania, co tylko wypacza odbiór jego dzieł. Pytanie więc, na ile kino von Trier jest samo w sobie faktycznie kontrowersyjne, a na ile to widzowie chcieliby je takim widzieć?

Kino nieuszminkowane

Od samego początku von Trier starał się iść swoją drogą. W 1984 powstał jego debiutancki "Element zbrodni" - opowieść o serii morderstw, których ofiarami padają sprzedawczynie losów loteryjnych. Film został zakwalifikowany do konkursu w Cannes, krytycy byli zgodni - odkrycie. Recenzje, które ukazały się po premierze, wskazywały, że to kino poszukujące i wyrafinowane stylistycznie, podejmujące się rozważań nad granicami kreacji artystycznej.

Von Trier wykorzystał tę szansę, zrobił dwa kolejne filmy, które wraz z "Elementem zbrodni" układały się w trylogię. Drugą część tryptyku była "Epidemia", trzecią - doceniona nagrodą canneńskiego jury "Europa". Pretekst fabularny stanowi tu sytuacja tużpowojennych Niemiec, kraju, który dla von Triera stał się wykładnikiem losów Starego Kontynentu. "Europa" uwodziła więc tematem, ale również formą, przypominała obrazy z sennego koszmaru. Ten film zrobił wrażenie wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną - jedni recenzenci porównywali go do poetyki ekspresjonizmu niemieckiego, stylu Fassbindera, a także Hansa Jürgena Sybergera; inni podkreślali powinowactwa ze wczesnym Hitchcockiem. Co do jednego wszyscy byli właściwie zgodni - że to przyszłość kina.

Po "Europie" zrobił serial "Królestwo", którego akcja toczyła się na oddziale neurochirurgi szpitala w Kopenhadze, ale wielki przewrót nastąpił rok później. W 1995 roku von Trier ogłosił wraz z Thomasem Vinterbergiem oraz Sørenem Kragh-Jacobsenem manifest Grupy Filmowej "Dogma", okrzyknięty później najciekawszym aktem kontestacji w kinie od czasu francuskiej Nowej Fali. Manifest nawoływał do odejścia od inscenizacji  i aranżacji na rzecz powrotu do istoty sztuki filmowej. Kiedy rynek europejski zdychał pod naporem Hollywoodu i efektów specjalnych, Duńczycy postawili na prostotę - filmy kręcone bez statywów, reflektorów, dekoracji czy prób komponowania obrazu. Eksperyment się przyjął. Kino szorstkie, siermiężne, poszarpane i - jak celnie określił to Zygmunt Kałużyński - "nieuszminkowane", zaczęło podbijać świat.

Tak właśnie wykonani byli "Idioci" von Triera, opowieść o ludziach, którzy postanowili udawać upośledzenie umysłowe. Wejście w fikcyjną sytuację staje się dla bohaterów formą wylogowania się ze społeczeństwa, sprzeciwem wobec zakłamania obyczajowego, wreszcie aktem krańcowej wolności, po którym może już nie być odwrotu. Film nie został dobrze przyjęty, poniekąd przyćmił go sukces poprzedniej produkcji Duńczyka.

Kobieta udręczona

"Przełamując fale", zdobywca Grand Prix Cannes roku 1996, był jego triumfem i najwybitniejszym dokonaniem. Film przyjęto jako dramat obyczajowy ze specyficznym przedstawieniem postaci kobiecej, tymczasem von Trier podkreślał w wywiadach, że zrobił film religijny, nawiązujący do twórczości Carla Theodora Dreyera.

Akcja toczyła się w szkockiej wiosce na wybrzeżu, gdzie miejscowa, głęboko religijna dziewczyna spotyka mężczyznę, pracującego na platformie wiertniczej na Morzu Północnym. Jest miłość, jest ślub, ale i tragiczny wypadek - bohater wraca z pracy na noszach, na wpół sparaliżowany. Nie mogąc dopuścić do siebie myśli o tym, że dziewczyna będzie miała złamane życie przez jego kalectwo, zwalnia ją z przysięgi wierności, sugeruje, by postarała się o kontakty z innymi mężczyznami, a nawet, by opowiadała mu tym. Dziewczyna to życzenie spełnia. Zostaje odrzucona przez społeczeństwo, ale mimo wszystko jest gotowa na poświęcenie w przekonaniu, że uratuje to sparaliżowanego ukochanego. Zresztą ten cud następuje - on wraca do zdrowia w chwili, gdy ona ginie. W finale rozlegają się dzwony z nieboskłonu.

Ten typ postaci, kobiety-ofiary, kobiety udręczonej, będzie od tej pory powracał u von Triera w każdym kolejnym filmie. W "Tańcząc w ciemnościach", istnym antymusicalu nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes, tracąca wzrok i ciężko pracująca w fabryce Selma stara się uzbierać pieniądze na operację syna, któremu również grozi ślepota. Ale w finale zostaje skazana na śmierć przez społeczeństwo. W "Dogville" bohaterka ucieka natomiast od ojca gangstera, trafia do odciętego od świata miasteczka, które staje się dla niej piekłem. Oba filmy uznano za zjawisko, jakiego w kinie nie było od lat.

Powierzchowne odczytanie

W 2009 roku von Trier zrobił "Antychrysta", premiera w Cannes odbyła się w atmosferze skandalu. Film oskarżono o epatowanie potwornym okrucieństwem, ohydą, mizoginią, w efekcie został on oficjalnie zakazany we Francji. Ale niektórzy go bronili - pisali, że to dzieło zmuszające do intelektualnego wysiłku, które zachwyca porządkiem symbolicznym, czytali je przez pryzmat freudowskiej psychoanalizy oraz jako przewrotne nawiązanie do biblijnej historii Adama i Ewy.

Obraz von Triera został zatem przez tych pierwszych dość powierzchownie odczytany i przez to niesłusznie pomówiony o epatowanie sensacją. Nie zmienia to faktu, że Duńczyk otrzymał w Cannes żółtą kartkę. Dwa lata później była wypowiedź na temat Hitlera, wyśmiana i wybuczana. Łatka skandalisty przylgnęła do niego na dobre.

A to właśnie wtedy pokazał "Melancholię", jeden z najlepszych i najbardziej osobistych filmów w karierze - opowieść o nieubłaganie zbliżającej się do Ziemi planetoidzie, która w rzeczywistości była znakomitym studium depresji, ciemnej strony ludzkiej psychiki. W tamtym czasie von Trier mówił wprost, że zmaga się z depresją. Nie ukrywał przed widzem, że ten film spełniał poniekąd funkcję terapeutyczną. Był mu potrzebny, żeby przezwyciężyć codzienną niemoc.

Dwa lata później nakręcił "Nimfomankę", potem był "Dom, który zbudował Jack". Ten film pozwolił mu wrócić do Cannes, ale premiera znowu upłynęła pod znakiem skandalu - z sali wyszła setka dziennikarzy, nie chcieli patrzeć na sceny zabijania i sadyzmu. Bo tytułowy Jack to seryjny morderca, którego zbrodnie oglądamy właśnie z jego perspektywy. Kobieta zatłuczona lewarkiem, zastrzelone dzieci, jest też kobieta, której Jack obcina obie piersi i robi z nich portfel. W międzyczasie pojawia się Wergiliusz i zabiera nas w podróż przez piekło.

Nie jestem fanem tego filmu, ale uważam, że w tym szaleństwie jest metoda - von Trier demaskuje naszą kulturę, która już dawno dała przyzwolenie na obrazy okrucieństwa i pornografię przemocy, stawia też pytanie, jaki wpływ na zwichrowaną świadomość Jacka ma współczesny świat. Kto chce widzieć w tym sensację dla samej sensacji, ten na pewno ją zobaczy. Von Trier zaszyfrował jednak tutaj coś więcej - opowieść o źródłach i genezie zła, a zarazem odpowiedź na nasze wymagania. Skoro w wyobrażeniach widza von Trier odbija się jako wywrotowiec i bluźnierca, to on sam - z właściwą sobie przekorą - wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom. Skoro chcieliście skandalisty, no to go macie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lars von Trier
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy