Kiriłł Sieriebriennikow przestaje kierować moskiewskim Centrum Gogola
Reżyser Kiriłł Sieriebriennikow przestaje kierować moskiewskim Centrum Gogola, a jego odejście poprzedził proces o rzekome malwersacje finansowe. "Sprawa Siódmego Studia", jak nazywano ten proces, była przypadkiem szczególnym, ale teatr w Rosji jest pod nieustanną presją.
Na początku lutego pojawiły się pogłoski, że władze Moskwy nie przedłużą kontraktu z Sieriebriennikowem, piastującym stanowisko kierownika artystycznego Centrum Gogola - teatru, który faktycznie stworzył od nowa i kierował nim przez ponad osiem lat. Pogłoski te potwierdziły się: 9 lutego o odejściu poinformował sam reżyser. Krótko potem środowisko teatralne odetchnęło z ulgą, gdy poinformowano, że nowym kierownikiem artystycznym zostanie Aleksiej Agranowicz - aktor, reżyser i producent. Agranowicz zna Centrum Gogola "od środka" - współpracował z tym teatrem i Sieriebriennikowem przez sześć lat.
"Osoba Agranowicza jest na 100 procent najlepsza w tej sytuacji. To człowiek bardzo doświadczony i profesjonalny, zna świetnie teatr od wewnątrz, pracował tam" - powiedziała PAP krytyczka teatralna Marina Tokariewa, komentatorka niezależnej "Nowej Gaziety". Jak zauważyła, zespół Centrum Gogola nie protestował przeciwko tej decyzji, co świadczy o tym, że "w pewnej mierze status quo zostanie zachowane", czyli Sieriebriennikow będzie na tej scenie "wystawiał wszystko, co zechce".
Komentując decyzję władz Moskwy Tokariewa zauważyła, że departament kultury w merostwie nie jest samodzielny. Ale też - jej zdaniem - "Sieriebriennikow jest człowiekiem z takim nazwiskiem i tak głośną reputacją, że władze nie mogłyby po prostu nie przedłużyć z nim kontraktu". "Jestem praktycznie przekonana, że zostało to z nim omówione" - powiedziała rozmówczyni PAP.
Sieriebriennikow jest prawdopodobnie najbardziej znanym dziś na świecie rosyjskim reżyserem teatralnym. Po sygnałach o jego odejściu obawiano się przede wszystkim o los samego Centrum Gogola. Sieriebriennikow mówił co prawda w 2015 roku, że pozostanie w Centrum Gogola jeszcze na pięć lat, by odejść po dwóch kadencjach, bo w teatrze potrzebna jest rotacja. Teraz jednak kontekstem jego odejścia jest głośny proces, który zakończył się wyrokiem skazującym, traumatyczny dla środowiska teatralnego.
W czerwcu 2020 roku, po trwającym ponad trzy lata postępowaniu sąd skazał Sieriebriennikowa na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu. Według śledczych reżyser i jego współpracownicy z nieistniejącej już grupy teatralnej Siódme Studio sprzeniewierzyli środki państwowe, przyznane z ministerstwa kultury na projekt Platforma, realizowany w latach 2011-13. Pod kierunkiem Sieriebriennikowa Centrum Gogola realizowało śmiałe interpretacje utworów klasycznych, które stały się zmorą dla rosyjskich działaczy religijnych i resortu kultury. Sprawę karną odczytywano jako wymierzoną konkretnie przeciwko Sieriebriennikowowi, jak i dopatrywano się motywów politycznych. Przy czym, przez trzy lata procesu Sieriebriennikow nadal pracował jako reżyser, a jego projekty zdobywały uznanie i nagrody.
Według Tokariewej w "sprawie Siódmego Studia", jak skrótowo nazywano proces Sieriebriennikowa i jego współpracowników, nie ma prostego motywu politycznego. Jej zdaniem sprawa jest skomplikowana i nie można jej sprowadzać do wizji "artysta przeciwko władzy", choć - jak zastrzega - w dzisiejszej Rosji artysta rzeczywiście "nie może kochać władzy, która używa paralizatorów wobec obywateli". Do procesu doprowadziły "zupełnie zakulisowe i znacznie mniej czytelne decyzje" - mówi krytyczka. "Rozumiem, że czytelnik zachodni chce tej prostej, schematycznej historii", czyli represji z powodu poglądów politycznych, ale "to nie jest tak, wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane" - powiedziała PAP Tokariewa. Argumentuje ona, że przez poprzednie lata Sieriebriennikow w Centrum Gogola nie miał ograniczeń i mógł realizować wszelkie pomysły.
W ogromnym uproszczeniu Tokariewa uważa "sprawę Siódmego Studia" za przejaw "walki pomiędzy pierwiastkiem liberalnym, który istnieje nawet we władzach (Rosji), a pierwiastkiem 'siłowym' (związanym z resortami siłowymi - armią, prokuraturą, służbami bezpieczeństwa - PAP)". To skrzydło "siłowe" zawsze chce ludzi podporządkowywać, a Sieriebriennikow, postać najbardziej wyrazista w swoim pokoleniu, okazał się "bardzo odpowiednim celem" - mówi krytyczka.
Jeśli tak jest, to daje to nadzieję, że nie będzie żadnych przeszkód, by Sieriebriennikow nadal kręcił filmy i wystawiał spektakle w Rosji, w tym w samym Centrum Gogola. "W bractwie teatralnym popiera go wielu ludzi, powiedziałabym, że 90 procent" - mówi Tokariewa, jest więc na to szansa "jeśli tylko siłowicy się nie wtrącą" i Sieriebriennikow nie będzie miał "wilczego biletu".
"Ale teatr w Rosji jest pod ciągłą presją" - mówi Marina Dawydowa, redaktor naczelna pisma "Teatr". Jej opinia na temat procesu Sieriebriennikowa jest bardziej kategoryczna: sądzi ona, że na tym przykładzie można oceniać stosunek władz do wolności teatru w Rosji. Chodzi przy tym o przypadek najbardziej jaskrawy, bo doszło do sprawy karnej.
Teatr jest obiektem "nacisków administracyjnych w nadzwyczaj nieprzyjemnej formie", których "w Polsce nie można sobie wyobrazić, bo jest to zjawisko specyficznie rosyjskie" - mówi Dawydowa. Taka presja ma np. formę obelg i gróźb z anonimowych kanałów internetowych na komunikatorze Telegram. "Te kanały są często bezpośrednio związane z Federalną Służbą Bezpieczeństwa. Życie w takiej atmosferze jest bardzo trudne pod względem psychicznym" - mówi krytyczka.
"To wszystko dzieje się bez przerwy. Każdy dyrektor wie, że jeśli kierownik artystyczny zrobi coś nie tak, to w teatrze będzie kontrola. To jest kontekst, do którego wszyscy już są od dawna przyzwyczajeni. A przypadek Centrum Gogola takim jest przykładem - co się stanie, jeśli będziecie zbyt niezależni, zbyt swobodni" - powiedziała PAP Dawydowa.
Ocenia ten problem jako ogólnorosyjski, nie ograniczony do środowisk w Moskwie. "Rosja jest ogromnym krajem i oczywiście bardzo wiele zależy od władz lokalnych, które mogą okazać się bardziej liberalne niż władze federalne, jak i bardziej surowe. W każdym konkretnym mieście sytuacja nieco się różni, ale to nie jest sytuacja tylko moskiewska. Być może w Petersburgu jest nawet poważniejsza, groźniejsza" - powiedziała krytyczka.
Tym, czego władze oczekują od teatru, jest - zdaniem Dawydowej - "zachowywanie milczenia i nie wtrącanie się w żadne sprawy polityczne". "Aby władze miały o kimś dobrą opinię, niekoniecznie musi on wystawiać jakieś spektakle wychwalające władze. Takiego wymogu nie ma. Można wystawiać wszystko: klasykę, spektakle współczesne poruszające jakieś ostre problemy - ekologiczne, problemy przemocy domowej. To wszystko jest możliwe, proszę bardzo. Ale gdy sprawa dochodzi do polityki, to najważniejsze jest, by zachować milczenie. Nie wypowiadać się w obronie więźniów politycznych, nie wyrażać poparcia np. dla Aleksieja Nawalnego. Otwarte wystąpienie w takim segmencie politycznym grozi oczywiście wielkimi nieprzyjemnościami" - tłumaczy szefowa "Teatru".
Według Dawydowej aktorzy są w swojej postawie bardziej swobodni niż np. reżyserzy. Ci drudzy obawiają się o los swoich teatrów. Aktorom jest łatwiej, bo są mniej związani ze sprawami administracyjnymi i to oni dość często wyrażają głośno swoje poglądy.
Dawydowa nazywa "typowym" przypadek aktorki Centrum im. Meyerholda w Moskwie Warwary Szmykowej, która występowała w obronie Nawalnego. Niedawno z portalu internetowego Centrum im. Meyerholda znikła strona o artystce. Dyrektorka Jelena Kowalska w komentarzu przyznała, że nastąpiło to na jej polecenie i dodała: "nie będę wyjaśniać, czym się kierowałam". Szmykowa nadal gra na tej scenie i jej nazwisko jest na afiszach. Centrum im. Meyerholda jest ośrodkiem udostępniającym scenę na spektakle i festiwale; podlega departamentowi kultury we władzach Moskwy.
"Tak więc, podczas gdy aktorzy mogą sobie pozwolić na otwarte wypowiedzi, to na szczeblu dyrekcji, administracji, kierowników artystycznych jest to już niebezpieczne" - ocenia Dawydowa.
Z tego powodu z trudem, jej zdaniem, można sobie wyobrazić sobie jakiś bunt przeciwko obecnej sytuacji.
Dawydowa zwraca uwagę, że samego Sieriebriennikowa wspierali głównie krytycy teatralni. Nie było w jego obronie apeli całych teatrów, wezwań zespołów teatralnych o uwolnienie przebywającego w areszcie domowym reżysera i przerwanie sprawy karnej. "Takiej aktywności nie było, choć byłoby to efektywne - w Rosji jest przecież ogromna liczba teatrów, są one w całym kraju. Gdyby na przykład we wszystkich miastach Rosji zaczęły wzywać do przerwania sprawy karnej, to byłoby to potężne wsparcie. Nic takiego się nie stało" - powiedziała krytyczka.
Teatrowi w Rosji jest trudno, bo w większym stopniu niż literatura, kino, zależy od od pieniędzy z budżetu państwa. "Już samo to sprawia, że jest bardziej narażony" - podsumowuje Dawydowa.
Kilka miesięcy przed zatrzymaniem Sieriebriennikowa, jesienią 2016 roku, głośno mówił o sytuacji teatru i artystów Konstantin Rajkin, aktor i reżyser. Szef moskiewskiego teatru Satirikon, syn bardzo znanego radzieckiego komika Arkadija Rajkina, w emocjonalnym wystąpieniu zarzucił władzom państwowym tolerowanie ataków przeciwko ludziom sztuki ze strony "patriotycznych" działaczy. Rajkin zarzucił rządzącym, że wobec takich grup ludzi, deklarujących, że dzieła sztuki obrażają ich uczucia, zachowują się neutralnie. Mówił o tendencjach do przywrócenia ostrej cenzury i o bezpośrednich zwierzchnikach artystów używających "stalinowskiego słownika i kategorii". Wezwał artystów do solidarności zawodowej i reagowania, gdy zdejmowane są z afisza - na przykład ze względu na obrazę uczuć religijnych - spektakle teatralne.