Kinga Preis: Mała, korpulentna, ruda
"Mała, korpulentna, ruda". Tak miał wyrazić się o niej Krzysztof Piesiewicz, współscenarzysta filmów Krzysztofa Kieślowskiego, kiedy pisał dla niej rolę w "Ciszy" Michała Rosy. "Jak do roli mam się zapuścić, robię to z przyjemnością, kiedy muszę schudnąć - chudnę, choć z bólem" - szczerze przyznaje Kinga Pres. Popularna aktorka obchodzi dziś 40. urodziny.
Kiedy w jednej ze scen romantycznej komedii "Nigdy w życiu" główna bohaterka, grana przez Danutę Stenkę, opowiada o kobietach, które za wszelką cenę chcą schudnąć dla swoich mężów, kamera mało dyskretnie zatrzymuje się na postaci Kingi Preis.
"Prywatnie jestem admiratorem tego, żeby ludzie pokochali siebie takimi, jakimi Pan Bóg ich stworzył (...). Trzeba lubić swoje ciało. Nie odsysać się, nie doklejać sobie sztucznych rzeczy w różnych miejscach. Bo to nam nic nie da życiowo" - Preis mówiła kilka lat temu w wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego".
"To wielki przywilej mojego zawodu, że mogę zmieniać się jak kameleon. Pracuję nie tylko nad swoją wrażliwością artystyczną, ale też nad swoim ciałem. Poza tym uważam, że trzeba o siebie dbać" - przy innej okazji wyjaśniła wszelkie wątpliwości.
Nigdy nie bała się odważnych ról, kreacji, które wymagają od aktora estetycznej przemiany. Tak było w przypadku drugiej części telewizyjnej "Bożej podszewki", gdzie zastąpiła w zgrzebnej kreacji gwiazdę oryginału - Agnieszkę Krukównę, podobnie rzecz miała się z historycznym serialem "Przeprowadzki" Leszka Wosiewicza.
- "To [było] wspaniałe wyzwanie. Fascynujące i niebezpieczne zarazem, bo jak młoda aktorka może przekonująco zagrać pięćdziesięcio-, a potem sześćdziesięciolatkę? Widz szybko wyczuje każdy ewentualny fałsz w głosie, sposobie poruszania się i nie pomoże tu nawet najlepsza charakteryzacja. Zrobiłam wszystko, by wypadło to możliwie najbardziej naturalnie. Dla potrzeb filmu schudłam kilka kilogramów, by w ostatnich odcinkach wyglądać jak 'sczerstwiała staruszka'. Moja bohaterka (... ) dorasta na oczach widzów. Z odcinka na odcinek" - mówiła w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" o roli Róża Żychniewicz-Szczygieł w "Przeprowadzkach".
Szeroka widownia kojarzy ją obecnie z roli w serialu "Ojciec Mateusz", gdzie Preis wciela się w postać gospodyni tytułowego bohatera - Natalii Borowik.
"Długo starałam się nie brać udziału w tasiemcach. Teatr, film dawały mi poczucie realizacji. I zawsze byłam dumna, że nie wybieram drogi na skróty, zwanej serialami" - w rozmowie z "Twoim Stylem" tłumaczyła się z powodów nieobecności w telewizyjnych produkcjach.
Wystąpić u boku Artura Żmijewskiego zdecydowała się jednak, ponieważ "'Ojciec Mateusz' jest na dobrym poziomie". "Poza tym zobaczyłam, że gra w serialu to dopiero trudność. Bo tu wszystko dzieje się szybko. Nie masz czasu na budowanie roli, musisz ją tworzyć a vista. I wcale nie tak łatwo dostałam tę rolę" - przyznaje Preis.
Aktorka nie ma jednak złudzeń, że większe spełnienie dają jej role kinowe.
"Wspaniałe jest to, że raz mogę zmierzyć się z Natalią - gospodynią księdza z Sandomierza, a raz wejść na plan filmu Wojciecha Smarzowskiego, Agnieszki Holland czy Jerzego Skolimowskiego. Oczywiście większą satysfakcję zawodową czerpię z ról filmowych. Moja rola w serialu jest zabawna, cieszy mnie i dobrze się przy niej bawię, ale jeżeli chcę powiedzieć coś ważnego o świecie, który mnie otacza, to na pewno nie powiem tego w serialu 'Ojciec Mateusz', który jest skończoną fabułą" - Preis gra z widownią w otwarte karty.
Najbardziej boli ją jednak ocenianie aktora wyłącznie na podstawie ostatniej roli.
"Tydzień temu na spacerze usłyszałam: 'Ty, widziałeś ją? To ta aktorka serialowa'. I pomyślałam: 'Koniec świata! Piętnaście lat Teatrów Telewizji, filmów artystyczno-ambitno-nie wiadomo jakich, a tu aktorka serialowa!'" - denerwuje się Preis.
Pobieżny rzut oka na aktorski dorobek Kingi Preis pozwala zauważyć, że kino to tylko ułamek jej zawodowej aktywności. Debiutowała bowiem na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu w znakomicie przyjętej kreacji w "Kasi z Heilbronnu" w reżyserii Jerzego Jarockiego .W trakcie aktorskiej kariery pracowała z tak uznanymi twórcami, jak: Krzysztof Zanussi, Andrzej Wajda, Feliks Falki, Grzegorz Jarzyna, czy Agnieszka Glińska.
W kinie - boleśnie niewykorzystywana, grająca dużo drugoplanowych ról. Na jednym z festiwali w Gdyni Preis miała nawet pięć filmów ze swoim udziałem walczących o Złote Lwy. W Gdyni nagradzano ją jednak aż 3 razy. Pierwszy raz - doceniono za rolę we wspomnianej "Ciszy" Michała Rosy.
"Gram tam kobietę zimną, wyrachowaną, niemal całkowicie wypraną z uczuć, która pomiata ludźmi. Mężczyzn zmienia jak rękawiczki. Swoje intensywne i stresujące życie odreagowuje na technoparty. Kiedy po półtora miesiąca pracy w Łodzi bez kontaktu z rodziną wróciłam do domu, powiedziałam mężowi, że powinien mnie na tydzień zamknąć w piwnicy, żebym doszła do siebie. Tak bardzo ta rola dała mi w kość. Ale myślę, że jest jedną z najciekawszych, jakie może dostać aktorka w moim wieku" - mówiła tuż po premierze obrazu w 2001 roku.
Dwa razy nagradzaną ją również w Gdyni za najlepszą rolę drugoplanową: w "Poniedziałku" Witolda Adamka i "Komorniku" Feliksa Falka.
Preis przyznaje jednak, że najtrudniejszą rolą była dla niej kreacja w filmie Jacka Bromskiego "To ja, złodziej".
"Nigdy nie decyduję się na zagranie roli bez uważnego przeczytania scenariusza. Kiedyś jednak zadzwoniła do mnie moja agentka i zaproponowała udział w filmie Jacka Bromskiego 'To ja, złodziej' Kiedy otrzymałam scenariusz i zorientowałam się, że nie mogę się wycofać, bardzo się przestraszyłam. Okazało się, że mam grać matkę kilkunastoletniego chłopca, włóczącą się nago po domu pijaczkę, menelkę, która ma poobijane ręce i romansuje z pijakami. To było ciężkie przeżycie. Nie wiedziałam, czy potrafię zagłębić się w nią do końca" - mówiła w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Preis jest również laureatką Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.
"Piosenka aktorska niedwuznacznie kojarzy mi się z egzaminem do szkoły teatralnej. Lubię śpiewać, ale przystępowanie do wszelkiego rodzaju konkursów zawsze mnie paraliżuje. Kilka razy powiedziałam - za co mnie wyśmiano - że podczas konkursów zawsze śpiewam poniżej swych możliwości. Ale to prawda. Gdy nie czuję nad sobą bata, potrafię się bardziej otworzyć, a to, co robię z pewnym luzem, daje mi większą satysfakcję" - przyznaje aktorka, dodając - że w związku z tym - nie wierzy w sensowność uczestniczenia w castingach.
"Wiem, że teraz są modne zdjęcia próbne, castingi i na dobrą sprawę nikt nie powinien mieć wrażenia, że jest jedynym kandydatem do danej roli. Ja jednak wolę mieć świadomość, że ktoś od początku wybrał właśnie mnie i obdarzył zaufaniem. Wtedy potrafię dać z siebie znacznie więcej. To, że nie lubię chodzić na zdjęcia próbne, nie wynika z kaprysu oraz przekonania, że jestem świetną aktorką. Te zdjęcia zawsze bardzo dużo mnie kosztują" - przyznaje w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Kinga Preis w "Statystach" Michała Kwiecińskiego:
Kinowi reżyserzy jej ufają. Od czasu pierwszej roli u Michała Rosy w "Farbie" w 1997 roku, Preis zagrała we wszystkich filmach artysty: "Ciszy", "Co słonko widziało" i "Rysie". Podobnym zaufaniem obdarzali ją: Witold Adamek (u którego zagrała w trzech filmach: "Poniedziałku, "Wtorku" oraz "Samotności w sieci"), Feliks Falk (po roli w "Komorniku" wystąpiła w jego "Joannie"), Jerzy Skolimowski (kreacje w ostatnich dwóch filmach artysty: "Czterech nocach z Anną" i "Essential killing"), wreszcie - Wojtek Smarzowski ("Dom zły" i 'Róża").
Ról u tych twórców Pres z pewnością nie dostała dzięki castingom.
"Casting w polskim kinie polega na tym, że się do jakiejś roli sprasza około 500 aktorów. Różnej maści - małych, dużych, rudych... To nie jest ważne. Ponieważ nie ma zazwyczaj żadnej wizji osoby, której się poszukuje. Dostaje się tekst sceny, którą należy zagrać na minutę przed wejściem. Więc jest to casting na to, kto się najszybciej nauczy tekstu" - mówiła "Dziennikowi Zachodniemu".
"Nie cierpię castingów. One powodują, że tracę szacunek dla swojego zawodu i dla siebie. Byłam w życiu na dwóch, i to takich z prawdziwego zdarzenia, które od początku były przygotowane profesjonalnie. Tekst dostałam na dwa tygodnie przed. Była też pełna charakteryzacja. Aktor to nie kukła, która nagle, w pokoju pani kadrowej, ma powiedzieć monolog Lady Makbet. Bo taka jest potrzeba reżysera" - dodawała.
Czy polskie kino w należyty sposób wykorzystuje talent Kingi Preis?
"Nie żyjemy w Ameryce, w której rola filmowa pociąga za sobą coraz wybitniejsze kreacje. To jest niestety polska rzeczywistość, z której ciężko wyjść. U nas karierę zaczyna się od serialu i na nim się ją często kończy. Jest też inna ścieżka rozwoju: aktor, który ma mało propozycji, zaczyna od banalnej roli serialowej i nagle wyrasta na wielką gwiazdę kina. Nigdy nią nie był, nie jest i nigdy tak naprawdę nie będzie. To jest wina mediów, które promują taki w gruncie rzeczy przeciętny wizerunek. U nas przecież tak bardzo liczy się popularność, medialność i bycie celebrytą" - mówiła w rozmowie w "Twoim Stylem", dodając, że "odgrywanie roli celebryty samo w sobie nie jest złe, tylko nie zawsze przekłada się to na wartość artystyczną".
"U nas niestety wszystkich wkłada się do tego samego worka. Gdy gram w serialu, to nie mam poczucia, że robię rzecz ważną artystycznie i ambitną. Mam za to poczucie, że staram się dobrze wykonywać swój zawód" - zastrzega Preis.
Gdzie najtrudniej o zadowalający efekt? Ani w kinie, ani w teatrze...
"Najcięższym doświadczeniem jest Teatr Telewizji. Film wymaga zupełnie innego umysłowego zaangażowania. W teatrze pracuje się 2-3 miesiące nad powstaniem czegoś, co potem gra się dwie godziny. Do efektu dociera się powoli. Plan teatru telewizji to pięć dni, a potrzebne byłoby także kilka miesięcy. Bo zwykle realizowane są poważne klasyczne tytuły i widz oczekuje, że będą dopracowane. I sztuki w telewizji ogląda się inaczej. A mnie trudniej jest mierzyć się z teatrem telewizji" - mówiła w rozmowie z "Gazetą Wrocławską".
W Teatrze Telewizji zagrała jedną ze swych najlepszych ról. W spektaklu "Stygmatyczka" Grzegorza Łoszewskiego wcieliła się w postać siostry i mistyczki - Wandy Boniszewskiej, zdobywając nagrodę Prix Prix na festiwalu Dwa Teatry.
"Najtrudniej zagrać codzienność. Tymczasem powszednie życie Wandy Boniszewskiej było do bólu zwyczajne. Należała do zgromadzenia sióstr bezhabitowych, których zadaniem było prowadzenie gospodarstw. Były to na ogół proste, ale bardzo mocno wierzące kobiety. Taką wiarę jest najtrudniej pokazać. Łatwiej zagrać jej przeżycia, kiedy była bita, upokarzana albo głodna. Musiałam więc znaleźć w sobie jej duchowość" - tłumaczyła Preis.
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!