KFF: Festiwal jako przygoda
Festiwalowe życie biegnie zazwyczaj według ustalonego przez organizatora harmonogramu. Czasem można jednak spróbować odkrywać festiwalowe filmy na własną rękę. Przestrzeń imprezy staje się wtedy rodzajem biblioteki, którą przeczesywać można w poszukiwaniu niezaplanowanych odkryć.
Tego filmu nie ma w oficjalnym programie 51. Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Nie zakwalifikował się do Konkursu polskiego, zabrakło go też na liście tytułów Panoramy filmu polskiego, gdzie trafiają filmy, które okazały się za słabe na walkę o Złotego Lajkonika. Na "Pogłosy, powidoki" trafić można jedynie w komputerowym katalogu Industry Zone - towarzyszących festiwalowi Targom.
Industry Zone jest wspaniałym miejscem, które przedefiniowuje całą dotychczasową praktykę festiwalową. Zamiast uczestniczyć w kinowych seansach, podążając za harmonogramem projekcji, tu wybrani uczestnicy festiwalu (ci, którzy otrzymali dostęp do Industry Zone) mogą tworzyć swój własny, niezwykle prywatny program. Komputerowa baza wszystkich filmów, także tych, które nie zakwalifikowały się do programu Krakowskiego Festiwalu Filmowego, pozwala też na dokonywanie zaskakujących odkryć.
"Główną funkcją biblioteki, a przynajmniej w moim domu i w domach wszystkich znajomych, jakich możemy odwiedzać, jest odkrywanie książek, których istnienia się nie podejrzewało, a które, jak się okazuje, są dla nas niezwykle ważne" - mówił w słynnym odczycie z okazji 25-lecia Biblioteki Miejskiej w Mediolanie Umberto Eco. "Przyszedłem, żeby zająć się na przykład angielskim empiryzmem, zaczynam zaś tropić komentatorów Arystotelesa, mylę piętra, wchodzę do działu medycyny, który nie był moim celem, ale potem trafiam nagle na dzieła o Galenie (...) W tym sensie biblioteka staje się przygodą" - dodawał włoski uczony i pisarz.
Słowa Eco dadzą się wspaniale przełożyć również na praktykę festiwalu filmowego; ważne jest też to, że są idealnym wprowadzeniem do tematyki "Pogłosów, powidoków". Film Szymona Uliasza jest bowiem intymną i poetycką podróżą po Wenecji, w którą wyruszamy ze znanym antropologiem i badaczem kultury Dariuszem Czają (jego książka "Gdzieś dalej, gdzie indziej", opowiadająca o południowych Włoszech, znalazła się w tym roku w gronie tytułów, mających szansę na literacką nagrodę Nike). Czaja wielokrotnie pisał już o Wenecji; dla tych, którzy znają jego teksty, "Pogłosy, powidoki" mogą wydać się rodzajem filmowego audiobooka. Film Uliasza jest jednak niezwykle ciekawym przykładem połączenia języka obrazu z językiem poezji.
Bohater "Pogłosów, powidoków" jest tylko narratorem filmu. Słyszymy czytane przez niego fragmenty osobistych weneckich objawień, w tym sensie film Uliasza jest rodzajem filmowego dziennika. Ale prawdziwym bohaterem tego dokumentu jest bohater topograficzny. Podglądamy Czaję, jak szwenda się po weneckich zakątkach, ale uwagę kamery przyciąga tu nie człowiek, tylko miejsce. Zrozumieć Wenecję to chodzić po Wenecji, doświadczać Wenecji, wwąchiwać się w Wenecję, chodzić po niej z zamkniętymi oczami. Zmysły, jeszcze raz zmysły...
Dawno nie widziałem filmu, który w tak zmysłowy sposób potrafiłby przenieść widza do innego świata. Świata, który wszyscy doskonale znamy z pocztówek, ale Czaja z Uliaszem unikają turystów, wybierają o wiele ciekawsze zakątki Wenecji. Epifanicznym doświadczeniem może być chociażby dobiegający z sąsiedniego placyku gwar dziecięcych zabaw. Na prawdziwą Wenecję, według Czai, natrafiamy bowiem zupełnie przypadkiem, tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy. Na przykład w Krakowie.
Zobacz fragment filmu "Pogłosy, powidoki":