Reklama

​"Karbala": Taki polski "Helikopter w ogniu"

Obawiałem się premiery "Karbali", zwłaszcza po lekturze artykułów, w których twórcy opowiadali o kłopotach finansowych związanych z produkcją. "Zmarnują potencjał niczym ‘Misja Afganistan’" - myślałem o serialu, który okazał się tak durny w warstwie fabularnej, i tak kiepski w wymiarze scenograficznym, że zgrzytałem zębami oglądając każdy jego odcinek. "Karbalski City Hall na Żeraniu, zaledwie kilkanaście dni zdjęciowych na Bliskim Wschodzie!? - chyba szykuje się koszmarek" - przewidywałem. I na szczęście nie miałem racji.

Obawiałem się premiery "Karbali", zwłaszcza po lekturze artykułów, w których twórcy opowiadali o kłopotach finansowych związanych z produkcją. "Zmarnują potencjał niczym ‘Misja Afganistan’" - myślałem o serialu, który okazał się tak durny w warstwie fabularnej, i tak kiepski w wymiarze scenograficznym, że zgrzytałem zębami oglądając każdy jego odcinek. "Karbalski City Hall na Żeraniu, zaledwie kilkanaście dni zdjęciowych na Bliskim Wschodzie!? - chyba szykuje się koszmarek" - przewidywałem. I na szczęście nie miałem racji.
Bartłomiej Topa w filmie "Karbala" /materiały dystrybutora

W warstwie realizatorskiej otrzymujemy bowiem bardzo sprawnie nakręcony film. Nie ma w nim sztuczności i drętwoty, którą znamy z "Demonów wojny według Goi". Jest dynamicznie, jest głośno, jest - co najważniejsze - realistycznie. Tak naprawdę, poza dwoma momentami, w których widać, że zabrakło pieniędzy na bardziej spektakularne ujęcia, w tym zakresie możemy porównywać "Karbalę" do "Helikoptera w ogniu". Plan nie jest co prawda tak rozległy, nie ma efektownej katastrofy śmigłowca, ale w wąskich kadrach dzieje się naprawdę sporo. Śmigają kule, wybuchają granaty, słychać rozkazy i komunikaty wymieniane przez radio.

Reklama

To nie jest (para)dokument

Ten realizm to duża zasługa aktorów - wyrazów ich twarzy, gestów, ruchów. Choć trzeba jasno powiedzieć - mimo znakomitej roli Bartłomieja Topy, w "Karbali" liczy się przede wszystkim bohater zbiorowy. Nieco łajzowaty wojskowy, wysłany w byle czym i z byle czym na misję stabilizacyjną, która okazała się prawdziwą wojną. Ten rozdźwięk między planami sztabowców, a realiami jest w filmie kilka razy świetnie rozgrywany. Na przykład doskonałą sekwencją, w której żołnierze na własną rękę dopancerzają samochody. I skoro o sprzęcie mowa - czapki z głów, panowie konsultanci. W "Karbali" naprawdę zadbano o detal. Nie tylko wozy, ale ekwipunek żołnierzy jest taki, jak przed 11 laty.

Dbałość tyczy się również scenografii - makieta City Hall'u rzeczywiście wygląda jak żywcem wyjęty fragment irackiego miasta. Twórcy "Karbali" uniknęli błędu swoich kolegów z "Misji Afganistan", którzy korygując obraz filtrami, zafundowali widzom nienaturalną barwę otoczenia. Niektórych może drażnić powszechnie w filmie używany język angielski - w dodatku w nieco topornym wydaniu. Ale to język tej misji i tak właśnie posługiwali się nim (zresztą, wciąż się posługują), polscy żołnierze. Nieco więc paradoksalnie jest to element, który tylko urealnia fabułę.

Lecz warto mieć świadomość, że "Karbala" nie jest (para)dokumentem. Że nie ma w tym filmie relacji jeden do jednego. Historia sanitariusza oskarżonego o tchórzostwo owszem, miała miejsce, ale kiedy indziej. Z kolei porwanie polskich żołnierzy to wymysł scenarzystów. Ale trudno mieć im to za złe, gdyż te wątki nadają nerw akcji, malują też pełniejszy obraz tego, co działo się w Iraku. Reżyser i producenci wzięli na warsztat wydarzenie z początków misji - po bitwie o City Hall nasi żołnierze byli nad Eufratem i Tygrysem jeszcze ponad cztery lata.

Zło wykluło się już wtedy

Film, który właśnie dziś ma swoją premierę, ukazuje się w wyjątkowym okresie - gdy europejskie plaże szturmują setki tysięcy głównie arabskich uchodźców. "Karbala", w której Polacy koncertowo rozprawiają się z islamskimi bojownikami, może zatem zostać wykorzystana w antymuzułmańskiej histerii, jaka ogarnęła część naszego społeczeństwa. W istocie będzie to jednak zabieg karkołomny. W filmie oglądamy scenę rozmowy dwóch oficerów - polskiego i bułgarskiego - którzy ze smutkiem przyznają, że ich oddziały są w Iraku na wezwanie Wielkiego Brata. Kolejnego Wielkiego Brata. I nie ma w tym innych powodów i większego sensu - może poza jednostkowymi motywacjami żołnierzy, dla których zagraniczna misja to sposób na nieco większe pieniądze.

Dziś wiemy już, że Amerykanie oszukali cały świat, wmawiając mu, jak wielkim zagrożeniem jest reżim Saddama Husajna. Mamy świadomość, że ta wojna nie była potrzeba. Warto być dumnym z naszych żołnierzy, ale to nie może przekreślić faktu, że polityczna decyzja o ich wysłaniu na Bliski Wschód była błędem. Błędem, który teraz mści się na całej Europie. Szyicka rewolta, której częścią były ataki na karbalski City Hall, została zdławiona. Lecz uruchomionych wówczas procesów nie dało się zatrzymać. Zachodni okupanci musieli zaakceptować dominację szyickiej większości nad sunnicką mniejszością. Aż w końcu ta stała się rozsadnikiem, w którym narodziło się Państwo Islamskie - zło, przed którym uciekają dziś mieszkańcy Iraku i Syrii.

Marcin Ogdowski

Autor jest korespondentem wojennym Interia.pl. Poza wojną w Iraku, relacjonował również konflikty w Afganistanie i na Ukrainie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Karbala (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy