Kapitan Barbossa znów wypływa w morze
W 2003 roku film "Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły" jak burza przetoczył się przez kina, kasując publiczność na całym świecie na 650 mln dolarów. Nieźle jak na film, który Geoffrey Rush - odtwórca roli nikczemnego kapitana Barbossy - praktycznie spisał na straty.
- Początkowo nasza pozycja nie była najlepsza - przyznaje australijski aktor, który aktywnie włączył się w działania promocyjne najnowszej części cyklu, zatytułowanej "Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach". - Do filmów o piratach przylgnął pewien stygmat. Od wczesnych lat 50. nikomu nie udało się nakręcić reprezentującego ten gatunek obrazu, który odniósłby komercyjny sukces.
Niemniej jednak, mówi Rush, on sam dostrzegał pewne znaki zwiastujące potencjalny sukces, głównie w osobach twórców "Piratów...". A byli nimi autorzy scenariusza, Ted Elliot i Terry Rossio, reżyser Gore Verbinski i producent Jerry Bruckheimer.
- Ten pierwszy film miał bardzo dobrą podbudowę - wyjaśnia. - Ted Elliot i Terry Rossio napisali swego czasu scenariusz "Maski Zorro". Kiedy to odkryłem, pomyślałem: "Ci goście naprawdę wiedzą, jak powinna wyglądać architektura świetnego filmu akcji i przygody, z piękną charakteryzacją i nakreślonym z rozmachem epickim tłem". Napisany przez nich scenariusz do "Piratów..." był naprawdę dobry. Wspierał nas Jerry Bruckheimer, a ja myślałem sobie, że przecież nie jest to jakiś niedołęga. To człowiek, który jako producent prowadzi realizację filmu w sposób bardzo staranny.
- Pamiętam też wszystkie filmy, które miały mieć swoją premierę latem 2003 roku i o których się wówczas mówiło - ciągnie aktor. - A mówiło się głównie o "Hulku" i o drugiej części "Aniołków Charliego". "Piraci..." byli gdzieś tam w tle, razem z innymi tytułami mającymi wejść do kin. Ale Disney podszedł do promocji filmu od właściwej strony, do tego doszedł duch opowieści i ironiczne poczucie humoru Gore'a Verbinsky'ego - no i oczywiście Johnny Depp stworzył nowy, idiosynkratyczny typ ekranowego bohatera. No i film "chwycił".
Rush, który miał już na koncie Oscara za rolę w "Blasku" (1996), zebrał wiele pochwał za rolę Barbossy, przebiegłego antagonisty szalonego kapitana Jacka Sparrowa (Depp). Jego gra była inteligentna, nieprzewidywalna, wielowarstwowa; stanowiła doskonałe dopełnienie żywiołowego aktorstwa Deppa.
Pomimo iż Barbossa zginął w końcówce "Klątwy Czarnej Perły", scenarzyści Elliot i Rossio postanowili wskrzesić go w dwóch kolejnych częściach serii, "Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka" i "Piraci z Karaibów: Na krańcu świata". Co prawda kapitan Barbossa w "Skrzyni umarlaka" pojawił się tylko w ostatniej scenie, ale już w "Na krańcu świata" był jedną z głównych postaci - a do tego bohaterem pozytywnym, spieszącym na ratunek Sparrowowi.
- Po pierwszym filmie, kiedy mój bohater umarł, pomyślałem: "Świetnie, kroi się druga część; mam nadzieję, że będziecie się wszyscy cudownie bawić" - mówi Rush, którego mój telefon zastał w jego domu w Melbourne. - A tymczasem usłyszałem: "Wracasz z martwych, ale twój powrót będzie trzymany w tajemnicy, ponieważ pojawisz się dopiero pod koniec części drugiej. A musisz wiedzieć, że będziemy kręcić jednocześnie drugą i trzecią część!".
- No i faktycznie go wskrzesili - mówi Rush - a do tego wskrzeszony Barbossa stał się poniekąd politykiem, co akurat uznałem za dość interesujące. Barbossa stał się rabusiem korporacyjnym. W połowie XVII w. różne mocarstwa europejskie z Wielką Brytanią na czele rozpoczęły kolonizację reszty świata. Kwitł handel i ekspedycje badawcze, i to właśnie okazało się punktem oparcia dla piractwa.
- Przeminęło pokolenie, może dwa - ciągnie swoją opowieść mój rozmówca - i królewscy dowódcy w służbie korony hiszpańskiej, brytyjskiej i portugalskiej zaczęli się zastanawiać: "Chwila, chwila, wśród całej tej kolonizacyjnej i łupieżczej zawieruchy jest sporo konfliktów na tle religijnym. Kto najlepiej sobie z tym poradzi?" - i tak zaczęli rekrutować słynnych piratów, ponieważ piraci znali się na rzeczy. I tak narodził się zawód korsarza.
W "Na nieznanych wodach" spotykamy więc Barbossę, który "załatwił sobie całkiem niezłą emeryturkę", zaciągając się w służbę króla Jerzego II jako korsarz. Nasz bohater wciąż toczy ze Sparrowem żartobliwe potyczki słowne, których przedmiotem jest prawo do Czarnej Perły. Ale w czwartej części - jako że w "Na krańcu świata" historia Willa Turnera i Elizabeth Swann (Orlando Bloom i Keira Knightley) została domknięta - widzowie zawrą również kilka nowych znajomości.
- Ian McShane gra Czarnobrodego, a Penelope Cruz jego córkę, Angelikę - mówi Rush. - Widz dowiaduje się, że w przeszłości ją i Jacka łączyło uczucie. Przebojowość Angeliki bardzo dobrze pasuje do chimeryczności Jacka. Według mnie film wiele zyskał na obecności Iana i Penelope.
- Ktoś pomyślałby, że scenarzyści wyczerpali już wszystkie możliwe rozwiązania fabularne - mówi Rush. - Pożeglowaliśmy na kraniec świata z sercami przepełnionymi strachem. Były już potwory morskie. Byliśmy w Azji. Uskuteczniliśmy już tyle oszałamiających pomysłów, ale pomysł skoncentrowania akcji na Czarnobrodym, jego córce i Jacku, na Źródle Młodości i syrenach (granych przez Gemmę Ward i Astrid Berges-Frisbey) jest wielce interesujący.
- Co do syren, to wydaje mi się, że naprawdę rozłożą ludzi na łopatki -dodaje. - To nie są te słodkie, młodziutkie istoty z naszych romantycznych wizji. Bliższe są raczej piraniom.
Rush zamierza zrobić sobie przerwę w pracy, podczas której chce wreszcie spędzić trochę czasu z rodziną po dwóch latach nieprzerwanej pracy nad takimi filmowymi projektami, jak "Jak zostać królem" (który przyniósł mu czwartą w karierze nominację do Oscara), "The Warrior's Way", wchodzący niebawem na ekrany dramat "The Eye of the Storm" czy oparty na fantastyczno-naukowym komiksie "Green Lantern", gdzie użycza głosu bohaterowi imieniem Tomar-Re. Australijczyk zaangażowany jest obecnie jeszcze w kilka innych przedsięwzięć, m.in. w filmową adaptację musicalu "The Drowsy Chaperone" z 1998 r. i, co nie powinno nikogo dziwić, piątą część "Piratów z Karaibów".
- Jerry Bruckheimer już oznajmił, że trwają prace nad scenariuszem części piątej - mówi Geoffrey Rush. - Jeśli chodzi o wszystkich zainteresowanych, a zwłaszcza o Johnny'ego, który stoi przecież w centrum całego przedsięwzięcia, to powszechne odczucie jest takie, że jeśli scenarzyści będą mieli dobre pomysły, a historia będzie ewoluować w ciekawy sposób, to aktorzy rozważą powrót na plan.
- W porównaniu z "Harrym Potterem", i tak jesteśmy jeszcze jakieś trzy czy cztery filmy do tyłu.
Ian Spelling
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska