Justin Bieber: Jak stworzyć idola?
"Większość ludzi myśli, że zostałem przez kogoś wymyślony. Jak jakiś wyrób z fabryki" - mówi 17-letni gwiazdor muzyki pop Justin Bieber. Do kin wchodzi właśnie dokumentalny film "Nigdy nie mów nigdy", będący rodzajem muzycznej autobiografii wokalisty. Nie można traktować go inaczej, niż jak kolejny produkt sygnowany najgorętszym obecnie nazwiskiem internetu.
Liczby nie kłamią. W kilka tygodni od amerykańskiej premiery "Justin Bieber. Nigdy nie mów nigdy" wspiął się w USA na trzecie miejsce najbardziej kasowych dokumentów w historii, wyprzedzając z ponad 70 milionami dolarów największy muzyczny hit ostatnich lat - "Michael Jackson's This Is It". Lepszym wynikiem w amerykańskich kinach mogą się pochwalić wyłącznie artystyczne produkcje: zdobywca Złotej Palmy "Fahrenheit 9.11" Michaela Moore'a (117 milionów dolarów) oraz laureat Oscara "Marsz pingwinów" (77 milionów dolarów).
W hollywoodzkich kuluarach szepcze się zresztą, że film o Bieberze to poważny kandydat do przyszłorocznej nagrody Akademii w kategorii "najlepszy dokument pełnometrażowy". Na razie jednak pozostaje młodemu wokaliście zadowolić się tytułem "popularniejszego od Michaela Jacksona". Show-biznes żywi się kreowaniem nowych idoli.
Trzeba pamiętać, że Bieberomania trwa dopiero od roku. Mimo że popularność zdobył parę miesięcy wcześniej, debiutancki album artysty trafił do sklepów dopiero w marcu 2010 roku. Kolejne miesiące w życiu młodego gwiazdora to już klasyczne ćwiczenie z mechanizmów promocji, obowiązujących w świecie show-biznesu. Kilka miesięcy po premierze albumu "My World 2.0" do księgarń trafia książkowa autobiografia Biebera "First Step 2 Forever".
Na kolejną autobiografię, tym razem w formie dokumentalnego filmu muzycznego, czekać musimy następne pół roku. Między premierą książki a wejściem filmu na ekrany kin Bieber - świetnie wymyślone! - zakochuje się. Jego wybranką nie jest oczywiście żadna anonimowa miłość, tylko koleżanka z branży, Selena Gomez ("Ramona i Beezus"). Ktoś jeszcze pamięta o Robercie Pattinsonie i Kristen Stewart?
Jednym z warunków niepisanej umowy między współczesnym celebrytą a jego publicznością jest rodzaj paktu autobiograficznego. Konsument popkultury pragnie zniesienia bariery między prywatnym a publicznym. Osobiste życie gwiazdora jest więc przedmiotem nie mniejszego zainteresowania, niż jego twórczość. Stąd coraz większe zapotrzebowanie na autobiografie coraz młodszych celebrytów. Pamiętacie stukających się w czoło Brytyjczyków, kiedy w 2006 roku 20-letni gwiazdor Manchesteru United, nadzieja brytyjskiej piłki nożnej - Wayne Rooney podpisał z marszu kontrakt na 5 tomów biograficznych wynurzeń?
Dziś nikogo już nie dziwią podobne zabiegi. Dlatego książkę "First Step 2 Forever" przyjęto ze względnym zrozumieniem. Nikt nie był nadmiernie zaskoczony, kiedy okazało się, że na połowę z 240-stronicowej autobiografii gwiazdora składają się fotografie Biebera, reszta zaś to w głównej mierze cytaty z jego wpisów w serwisie Twitter. Najważniejszy cel został osiągnięty - w 2010 roku Justin Bieber okrzyknięty został "królem internetu", w pierwszej dziesiątce najchętniej oglądanych teledysków roku w serwisie You Tube znalazły się aż cztery klipy gwiazdora.
Czego spodziewać możemy się po seansie filmu "Justin Bieber: Nigdy nie mów nigdy"? To konsekwentna kontynuacja książkowej autobiografii, wykorzystująca chwyt, który przyczynił się do sukcesu "Michael Jackson's This Is It". Nie jest to więc klasyczny dokument muzyczny w stylu filmów Martina Scorsese o Bobie Dylanie, czy The Rolling Stones, tylko rodzaj autoryzowanej biografii. Oprócz fragmentów koncertów oraz archiwalnych materiałów z dzieciństwa gwiazdora, zrealizowanych na amatorskiej kamerze, otrzymamy ponadto wypowiedzi innych nastoletnich celebrytów, z którymi Justin Bieber zdążył w swej krótkiej karierze współpracować. Znaleźli się wśród nich m.in. Miley Cyrus i Jaden Smith.
Pierwotnie reżyserii filmu miał się podjąć ceniony dokumentalista Davis Guggenheim. Okazało się jednak, że autor filmu "Niewygodna prawda" nie może być odpowiednim kandydatem do przybliżenia postaci Justina Biebera. Za kamerą ostatecznie stanął Jon Chu - twórca serii tanecznych filmów "Step Up" (których tytuły bajecznie rymują się z tytułem książkowej autobiografii Biebera).
Ciekawy jest sposób, w jaki Bieber i Chu poinformowali opinię publiczną o współpracy. Zamiast wystosować oficjalne prasowe oświadczenie, wykorzystali w tym celu mechanizmy portali społecznościowych, czyli Twittera i YouTube'a. Przez kilka dni Chu podsycał zainteresowanie fanów wpisami na Twitterze wspominając o "trzymanym w tajemnicy projekcie" oraz zachęcając Justina Beibera do ogłoszenia "wielkiego newsa".
Panowie doszli do porozumienia, że najlepiej będzie jeśli oficjalnie potwierdzą informację o realizacji filmu przez Chu przy użyciu materiału wideo, który umieszczą w serwisie YouTube. "Oto reżyser filmu" - Bieber przedstawia Chu w krótkiej zapowiedzi - "Ma na imię Jon".
"Wielki news" Justina Biebera:
O tym, że Bieber jest pierwszym "celebrytą ery Twittera", najlepiej świadczy sposób komunikacji artysty ze swoimi fanami. Podczas niedawnego pobytu piosenkarza w Liverpoolu fani odkryli miejsce jego pobytu i tłumnie stawili się przy wejściu do hotelu, w którym zatrzymał się Bieber.
Spanikowany gwiazdor zgłosił sprawę policji i nie pojawił się nawet w oknie. O sytuacji poinformował zaś fanów... za pośrednictwem Twittera. "To jakieś szaleństwo. Pracuję nad tym, by w jakiś sposób przywitać się z moimi fanami. Kocham was wszystkich!" - napisał 17-latek. Nie powinno jednak nikogo dziwić podobne zachowanie. Przypomnijmy, że Bieber zyskał sławę właśnie dzięki filmikom, które zamieszczał na YouTubie. Jest więc nieodrodnym dzieckiem nowego wirtualnego świata.
Przy okazji premiery "Justin Bieber: Nigdy nie mów nigdy" warto skonfrontować ten film z innym głośnym muzycznym dokumentem - hitem ubiegłego sezonu - "I'm Still Here". To rejestracja scenicznych wyczynów Joaquina Phoeniksa, znanego aktora, który kilka miesięcy po hucznym zakończeniu kariery aktorskiej rozpoczął drugie życie... rapera.
Zrealizowany przez jego przyjaciela, aktora Caseya Afflecka dokument, wprawił w niemałą konsternację amerykańską publiczność, która nie wiedziała czy traktować "I'm Still Here" poważnie, czy tylko jako zgrywę ze współczesnych celebrytów? Parodię gwiazdorskiego filmu biograficznego. Twórcy zacierali bowiem granicę między prawdą a fałszem, wykorzystując do tego celu tak proste narzędzie jakim jest medialna prowokacja. Brodaty Joaquin Phoenix raz po raz wszczynał kolejne awantury: a to pobił ochroniarzy na jednym ze swoich koncertów, a to skandalicznie zachowywał się w programie Davida Lettermana. W filmie widzimy go zaś m.in. jak zażywa narkotyki i przyjmuje w swym pokoju prostytutki. Prawda to czy celowa mistyfikacja?
Zobacz zwiastun filmu "I'm Still Here":
Już po premierze "I'm Still Here" Phoenix i Affleck przyznali, że ich film był "społecznym eksperymentem". "Chcieliśmy zrobić film zgłębiający życie celebrytów między mediami, widownią, a nimi samymi. Chcieliśmy zrobić coś bardzo autentycznego" - powiedział Phoenix podczas kolejnej wizyty u Lettermana. Cel filmowej prowokacji był jednak jasny jak słońce: zagrać na nosie sztucznemu i nieprawdziwemu show-biznesowi.
Różnica między Phoeniksem a Justinem Bieberem jest taka, że 17-letni gwiazdor wydaje się na razie tylko trybikiem w popkulturowej fabryce gwiazd. Marionetką na scenie show-biznesu. Dopiero za kilkanaście lat okaże się, czy będzie mógł z dumą powiedzieć: "I'm Still Here". Dopiero wtedy przekonamy się, czy "Bieber Fever" była czymś więcej niż tylko symulowaną halucynacją.