Julia Ormond: Pochwała kobiecej siły
Kiedy w latach 90. urodziwa Julia Ormond pojawiła się na wielkim ekranie - najpierw u boku Brada Pitta w "Wichrach namiętności"; później w towarzystwie Richarda Gere'a i Seana Connery'ego w "Rycerzu króla Artura"; wreszcie w "Sabrinie", gdzie wystąpiła z Harrisonem Fordem - w Hollywood wszyscy uznali, że czeka ją taka sama świetlana przyszłość jak ta, która stała się udziałem innej słynnej Julii tamtych czasów - Julii Roberts. Sama Ormond również była bliska uwierzenia w ten scenariusz.
Przez kilka lat ta brytyjska aktorka rzeczywiście była obsadzana jako romantyczna heroina w głośnych filmach (nie wszystkie z nich odniosły kinowy sukces - ale mniejsza o to). W 1997 r. przydarzył się jej jednak "wypadek przy pracy": thriller "Biały labirynt" z jej udziałem poniósł spektakularną porażkę - a ona sama wypadła z hollywoodzkiej pierwszej ligi.
Po tych wydarzeniach Ormond zrobiła sobie krótką przerwę i skrupulatnie przeanalizowała rozwój swojej kariery. Wniosek nasunął się sam: zamiast grać w kółko jedną postać - czyli ładną towarzyszkę głównego bohatera - pora zacząć wcielać się w takie kobiety, które same mają coś do powiedzenia.
Między innymi dlatego właśnie Julia przyjęła rolę w serialu "Czarownice z East Endu", osadzonym w konwencji fantasy.
- Przez lata naoglądałam się odcinków pilotażowych różnych seriali. W tej historii urzekły mnie humor, inteligentny sposób prowadzenia narracji, ciepło i serce - wyjaśnia aktorka, która telefon ode mnie odebrała w kanadyjskim Vancouver, po dwunastu godzinach pracy na planie. - Te kobiety miały w sobie niesamowity potencjał! Są silne, ale nie bez skazy. Zmagają się z życiem, nierzadko dokonują opłakanych w skutkach wyborów, ale są rodziną i walczą o tę wspólnotę, by mieć w sobie wzajemne oparcie.
Bohaterka, w którą wciela się Ormond, to Joanna - czarownica i matka, która "zdecydowała, że najlepiej będzie, jeśli nie powie swoim dwóm córkom, że one też są czarownicami. Nie uczy ich więc, jak obchodzić się z tym darem, ani nie pokazuje im, jak używać go dla czynienia dobra".
- Zataja również przed nimi ciążącą na niej klątwę - dodaje aktorka. - Klątwą tą jest wieczne, niekończące się i bolesne macierzyństwo. Joanna jest nieśmiertelna i w związku z tym musi wciąż patrzeć, jak jej córki umierają, by znów się odrodzić.
Ormond, która sama jest matką 9-letniej Sophie (jej ojcem jest drugi i były już mąż aktorki, Jon Rubin), cieszy się, że gra w serialu, który eksponuje siłę kobiet. (...) Ona sama już jako dziecko nigdy nie należała do tych dziewczynek, które siedzą w kąciku z założonymi rękami.
-Zarówno ja, jak i moja siostra byłyśmy tak zwanymi chłopczycami - wspomina. - Za każdym razem, kiedy miałyśmy założyć spódniczkę lub sukienkę, trzeba było stoczyć z nami prawdziwą bitwę.
Niezaprzeczalnym faktem jest, że Hollywood zwróciło na nią uwagę dzięki jej nieprzeciętnej urodzie - ale dziś Ormond skłania się raczej ku przypuszczeniu, że wygląd zewnętrzny odbił się ujemnie na jej karierze.
-Wychowali mnie rodzice, którzy nigdy nie wspominali o takich rzeczach, jak piękno fizyczne; nie przywiązywali również wagi do tego, jak ktoś wygląda - opowiada. - Moja mama wciąż świetnie się prezentuje, a ludzie prawią jej komplementy. Ja jednak nie pamiętam, żeby w naszym domu rodzinnym mówiło się o mojej urodzie. Nie przypominam sobie ani jednej wzmianki na ten temat. Tak było dopóki nie skończyłam 14. roku życia. Rodzice troszczyli się tylko o to, czy jestem czysta i czy wyglądam schludnie.
Swoją przygodę z aktorstwem Ormond rozpoczęła jako nastolatka.
- Zaczęłam brać udział w szkolnych przedstawieniach. Na początku w ogóle nie myślałam o tym, że coś, co sprawia mi taką frajdę, mogłoby stać się moim zawodem - wspomina. - Później dowiedziałam się, że egzamin wstępny do szkoły aktorskiej jest płatny, postanowiłam więc dorobić trochę jako kelnerka. Następnie zgłosiłam się do pracy w butiku, a wreszcie zaczęłam sprzedawać polisy ubezpieczeniowe. To znaczy, nie sprzedawałam ich zbyt wiele, bo za bardzo pochłaniały mnie rozmowy z klientami o ich życiu prywatnym...
W 1988 r. Ormond ukończyła Webber-Douglas Academy of Dramatic Art w Londynie - i zaczęła pracować w teatrze. Zaledwie rok po obronie dyplomu zdobyła nagrodę dla najlepszej debiutantki, przyznawaną przez środowisko krytyków, za rolę w sztuce "Wiara, nadzieja, miłość" pióra austriackiego dramatopisarza Ödöna von Horvátha. Wkrótce - za sprawą udziału w serialu "Traffik" - dała się też poznać widowni telewizyjnej. Pojawiła się również w dwóch niezależnych produkcjach: "Dzieciątku z Macon" (1993) i "Nostradamusie" (1994).
I wtedy właśnie odkryło ją Hollywood. W listopadzie 1995 r. Ormond pojawiła się na okładce magazynu "Vanity Fair".
- Kiedy to wszystko się zaczęło, zorientowałam się, że główny akcent kładziony jest na mój wygląd - mówi aktorka. - "Wygląda nieźle, ale czy coś potrafi?" Nie podoba mi się taka hierarchia wartości. Najlepiej jest znaleźć w życiu złoty środek. Nie akceptuję wzorca, w myśl którego dziewczyna "odpuszcza" sobie wszystko to, co ją kształtuje - naukę, sport - i dzięki czemu ostatecznie osiąga niezależność. Jeśli idziesz przez życie tak, jak Paris Hilton, a twoja tożsamość jest całkowicie uwięziona w twojej urodzie, to co zrobisz, kiedy ta uroda zacznie przemijać?
Ormond jest nie tylko aktorką, ale też ambasadorką dobrej woli UNICEF. Nosi ten zaszczytny tytuł od 2005 r., a w swojej działalności koncentruje się na kwestiach handlu ludźmi i współczesnego niewolnictwa. Swego czasu założyła nawet organizację, która zwalcza te zjawiska, i wyprodukowała głośny film dokumentalny "Calling the Ghosts", opowiadający o torturowaniu kobiet w bośniackich obozach koncentracyjnych.
- Chcąc czuć się komfortowo z tym całym narcyzmem, który wzbudza we mnie aktorstwo, musiałam zaangażować się w coś, co będzie mnie trzymało mocno przy ziemi - wyjaśnia. - Dlatego właśnie wykorzystałam swoją pozycję, by poświęcić się obronie praw człowieka.
W ostatnich latach kinomani mogli oglądać Ormond głównie w rolach drugoplanowych: w "Ciekawym przypadku Benjamina Buttona", "Che", "Moim tygodniu z Marilyn" (zagrała tam Vivien Leigh) czy w "Grupie Wschód". Zdobyła również nagrodę Emmy za rolę w dramacie "Temple Grandin" (2010), gdzie zagrała matkę tytułowej bohaterki (Claire Danes) - autystycznej kobiety, której udaje się spełnić swoje życiowe marzenia.
Dziś aktorka o wiele bardziej ceni swoje najnowsze osiągnięcia, mimo iż nigdy nie były one nagłaśniane w takim stopniu, jak jej wcześniejsze sukcesy.
- Role naiwnych, niewinnych kobiet rzadko kiedy bywają interesujące z aktorskiego punktu widzenia - tłumaczy. - To na ogół partie drugoplanowe, chociaż mówi się o nich jako o głównych rolach kobiecych. Rocznie powstaje zaledwie kilka filmów, w których występują ciekawie napisane bohaterki - mówię tu o rolach dla młodych aktorek. Jako przykład podałabym "Igrzyska śmierci". Bardziej mięsiste role pojawiają się w miarę, jak stajesz się starsza - i dojrzalsza.
Ormond kilkakrotnie wystąpiła gościnnie w kultowym serialu "Mad Men" jako matka Megan Draper, Marie Calvet. Nie chce jednak zdradzić, czy zobaczymy ją w ostatnich odcinkach serii, których emisję zaplanowano na 2015 rok.
Co do upływu czasu - jak zapewnia, nie myśli o tym wcale.
- W przyszłym roku skończę 50 lat. Minęło już 15 lat od moich 35. urodzin, które były dla mnie dość ciężkim przeżyciem. Fakt, że mam 49 lat i wciąż jestem czynna zawodowa daje mi tę pewność siebie, która pozwala mi w sposób bardziej otwarty mówić to, co myślę.
© 2014 Nancy Mills
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!