Reklama

Jerzy Hoffman: Nie żegnam się z kinem

Nie wiem, czy będę realizował jeszcze jakiś film, ale nie żegnam się z kinem, jestem wierny zasadzie: nigdy nie mów nigdy - przekonuje Jerzy Hoffman 40 lat po premierze "Potopu". Do księgarń trafił niedawno zawierający wspomnienia reżysera album poświęcony tej ekranizacji.

W książce "Potop Redivivus", wydanej nakładem wydawnictwa BOSZ i Filmoteki Narodowej, wspomina pan m.in. dyskusję, którą spowodował wybór Daniela Olbrychskiego do roli Kmicica: "Pojawiły się listy, anonimy, jakieś petycje zbiorowe z protestami; a to z zakładów pracy, a to jakiegoś koła gospodyń wiejskich i czort wie kogo jeszcze. Że Daniel jest nieutalentowany, brzydki, garbaty, pedał, Żyd. Oczywiście, to dzisiaj może brzmieć śmiesznie, ale wtedy zabawne nie było. Część z tych listów trafiała do Daniela, on się załamał absolutnie i chciał zrezygnować z roli. Staraliśmy się razem z operatorem Jerzym Wójcikiem jakoś go wesprzeć. On się zawziął, a że jest człowiekiem bardzo ambitnym, tym bardziej chciał udowodnić, że może Kmicica zagrać".

Reklama

Jerzy Hoffman: - Całą tę dintojrę rozpętało dwóch redaktorów z "Życia Warszawy" i "Expressu Wieczornego". A jak wiadomo, jeśli się rozpali ogień nienawiści, to on później bucha, zwłaszcza, jeżeli można komuś zrobić świństwo anonimowo. Wszystkie te tak zwane listy podpisywane były: "dobrzy Polacy", "prawdziwi Polacy", "wielbiciele Sienkiewicza", "koło gospodyń wiejskich" i tym podobne. Na szczęście film realizuje reżyser i to ja byłem odpowiedzialny za obsadę, to ja podejmowałem decyzje, bo sztuka nie znosi demokracji i głosowań. Dziś wszyscy utożsamiają Kmicica z Danielem Olbrychskim, a o panach redaktorach nikt nie pamięta.

Jak określiłby pan tamten czas w swoim życiu? Czy radość była większa niż stres?

- Na stres nie było czasu. To były ciężkie momenty, a nawet bardzo ciężkie. Walczyliśmy razem z Jerzym Wójcikiem o aparaturę. Chciano, byśmy kręcili ten film na starych, zdezolowanych obiektywach. Zdjęcia z powrotu Laudy, które kręciliśmy na Białorusi, niestety poszły do kosza. Były technicznie nie do przyjęcia. Winę próbowano zwalić oczywiście na operatora, dopiero specjalna komisja techniczna udowodniła, że te obiektywy były już nie do użytku.

Musiano w tym celu powoływać specjalną komisję?

- Tak. Dalej chciano, aby "Potop" był realizowany w którymś z zespołów filmowych. Pewien znany reżyser, który kierował takim zespołem, obejrzał materiał zdjęciowy z planu "Potopu" i stwierdził, że materiał niedobry, a główny bohater - źle obsadzony. Ministerstwo Kultury było przerażone: co zrobić z tym fantem? Bo na przygotowania i zdjęcia wydano już około 40 mln złotych, a tu wybitny reżyser twierdzi, że to jest niedobry materiał.

Czy ten reżyser oglądał to samo, co zobaczyli później widzowie?

- Oczywiście. Ja podpisałem wtedy dokument, że ponoszę za ten film pełną odpowiedzialność zarówno artystyczną, jak i ekonomiczną. Czy byłbym w stanie zwrócić takie pieniądze? Oczywiście, że nie. Ale gdyby nie wielki sukces, byłby to ostatni film w moim życiu.

- "Potop" skierowano do produkcji przy ogromnych obawach Komitetu Centralnego PZPR, by obrona Jasnej Góry nie stała się centralnym elementem filmu. Na kolaudacji kazano mi skrócenie sceny odsłonięcia obrazu Najświętszej Marii Panny. Spojrzeliśmy sobie w oczy z montażystą panem Zenonem Pióreckim i skróciliśmy tę scenę... o trzy klatki, a sekunda ma ich 24. Obejrzano film po raz drugi i stwierdzono, że teraz jest dobrze.

Ile czasu spędził pan, pracując nad "Potopem"?

- Prawie trzy lata. Przez pół filmu mieliśmy tylko jedną kamerę i jeden obiektyw. Jak wiemy, wtedy były dwa rodzaje pieniędzy: złotówki, za które mieliśmy tysiące statystów, setki aktorów, wspaniałe dekoracje, kostiumy i broń, natomiast za taśmę filmową, kamery i obiektywy trzeba było płacić dewizami, a te były bardzo limitowane. Taśmy było jak na lekarstwo, dlatego każdą scenę wielokrotnie próbowaliśmy, aż do perfekcji, aby maksymalnie ograniczyć ilość dubli, podporządkowując ruch kamery ruchowi aktorów. Był to tzw. montaż wewnątrzkadrowy; długie ujęcia, bardzo ograniczona ilość przebitek.

- Wśród zachodnich krytyków filmowych powstał nawet mit o słowiańskiej duszy, a to była po prostu socjalistyczna bieda. O obstawianiu planu zdjęciowego kamerami, jak się to robi u nas teraz, a na Zachodzie było to już wtedy regułą, nie mogło być mowy, dlatego wszystko tak długo trwało. W czasie realizacji "Potopu" w ekipie ludzie się żenili, rozchodzili, rodziły się dzieci.

- Kilkumiesięcznych przygotowań wymagał pojedynek Wołodyjowskiego z Kmicicem. Daniel Olbrychski i Tadeusz Łomnicki musieli tak opanować szermierkę, by z jednej strony była efektowna i wiarygodna w filmie, z drugiej - bezpieczna dla nich samych. Pojedynek przygotował profesor Waldemar Wilhelm, zajmujący się fechtunkiem teatralnym i filmowym. Problem polegał na tym, by nauczyć aktora walki przy nieruchomym nadgarstku, bo jeśli nadgarstek drgnie choćby o pół centymetra, to na końcu szabli będzie już wiele więcej, co może spowodować ciężkie zranienie człowieka. Szable w scenie pojedynku były prawdziwe, z metalu, bo to była broń pierwszoplanowa, widoczna w kamerze z bliska.

Czy ma pan ulubione sceny w filmie "Potop"?

- Tak, mam ich sporo. Choćby scena pojedynku Wołodyjowskiego z Kmicicem. Następna scena to ta z kompanionami w Lubiczu - scena rąbania obrazów, picia, ścinania knotów. Wspaniale zagrana, ma swoją atmosferę, kilka nastrojów - przechodzących od dramatu do śmieszności i z powrotem w dramat. No i oczywiście piękne sceny między Kmicicem i Oleńką.

Czy są jakieś wydarzenia historyczne lub postaci, o których chętnie nakręciłby pan film?

- Kiedyś chciałem zrealizować film o niezwykłej kobiecie - Sygrydzie Storradzie, czyli Świętosławie Dumnej, siostrze Bolesława Chrobrego. Była żoną króla Szwecji, a po jego śmierci żoną króla Danii. Przez całe życie kochała bohatera Wikingów Olafa Trygwasona. Zmarła w Londynie na dworze swego syna - króla Anglii. Chciałem również nakręcić film o Bolesławie Chrobrym. No i oczywiście o Beniowskim, który aż się prosi o film. Dziś tak wielkich tematów bym się raczej nie podjął.

Czy przygotowuje się pan do pracy nad nowym filmem?

- Zawód reżysera wymaga ogromnej odporności psychofizycznej. Szczyt tej odporności mam już za sobą. Musiałbym trafić na bardzo dobry tekst, który by mnie wyjątkowo zainteresował, i mieć pieniądze na jego realizację. Dziś o fundusze na film trzeba walczyć, a ja nie mam na to ani siły, ani ochoty.

- Życie ma tyle walorów, jest tyle nie przeczytanych książek. Tak piękna jest przyroda, którą można obserwować, i wiele rzeczy jest jeszcze nie doznanych...

Czy zatem żegna się pan już z kinem?

- Przecież nie żegnam się jeszcze z życiem... I jestem wierny zasadzie: nigdy nie mów nigdy.

Rozmawiała Joanna Poros (PAP).

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Hoffman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy