Jerzy Antczak i Jadwiga Barańska: Nie mieli pieniędzy na ślub
Początkowo nie spodobali się sobie. Ale dostali od losu drugą szansę.
"Nie istniałbym bez Barańskiej" - przyznaje Jerzy Antczak. Ale gdy spotkali się pierwszy raz, nie zrobiła na nim wrażenia. I niewiele brakowało, a pogrzebałby jej marzenia o aktorstwie. Gdy starała się o przyjęcie do łódzkiej Filmówki, gdzie był asystentem, jego werdykt brzmiał: "Brzydka, chuda i niezdolna". Gdyby nie interwencja Aleksandra Bardiniego, 17-letnia Jadwiga pewnie poddałaby się po tej druzgocącej porażce. Profesor podszedł do niej po egzaminie. "Mnie się wydaje, że pani powinna w tym zawodzie pracować. Niech się pani postara o jakąś pracę blisko teatru, a za rok proszę zdawać jeszcze raz" - powiedział.
Skorzystała z jego rady. Rok spędziła jako pracownica kulturalno-oświatowa w Zakładach Dziewiarskich w Łodzi i podjęła kolejną próbę. "Uff, że do tego małżeństwa doszło - mówił po latach Antczak. - Nie wiem do dziś, dlaczego swoim bełkotem przyczyniłem się do tego, że egzamin oblała. Na szczęście, rok później zdała z wyróżnieniem, bo kto wie, czy byśmy się jeszcze spotkali".
Barańska i Antczak to najlepszy dowód na to, że przeciwieństwa się przyciągają. On - jak sam siebie nazywa - roztrzepany "kartofel z Wołynia" i ona - zdaniem męża - zorganizowana jak "kancelaria III Rzeszy". Przy drugim spotkaniu spóźniony Kupidyn na szczęście zadziałał bez pudła. W 1956 r. stanęli na ślubnym kobiercu. Ceremonia odbyła się o nietypowej porze - 5 rano. Powód był prozaiczny: młodzi nie mieli w czym pójść do ołtarza. "Wszyscy byliśmy strasznie biedni. Taka generacja. Nie mieliśmy na nic pieniędzy" - Barańska wspominała w jednym z wywiadów. Antczak potwierdzał: "Kiedy stałem się mężem 'kolegi Barańskiego', wżeniłem się w pokoik na Piotrkowskiej 157, to na tych 37 metrach, gdzie oprócz nas był jeszcze kruk Kunio, terier szkocki Bugi, koty, czułem się jak nigdy szczęśliwy. Do naszego małżeństwa wniosłem niewiele. Kapelusz, garnitur, dwie koszule na zmianę, dwie pary skarpetek i płaszcz z misia".
Los (i sytuacja w Polsce Ludowej) nie sprzyjał zakochanym. Po dwóch latach spędzonych razem, przez kolejne sześć byli małżeństwem na odległość. Po obronie dyplomu Jadwiga dostała angaż w Teatrze Klasycznym i Rozmaitości w stolicy, a Jerzy został w Łodzi, gdzie prowadził Teatr Popularny. "Mieszkałem w garderobie w Ośrodku Telewizyjnym. Wszystko, co miałem, mieściło się na rozkładanej wersalce" - mówi reżyser. Gdyby nie mama Jadwigi, Maria, która wspomogła małżonków, sprzedając biżuterię, nie udałoby im się związać końca z końcem.
W połowie lat 60. przyszedł na świat ich syn Mikołaj. Gdy rodzice byli zajęci na planie, w wychowywaniu pomagała nieoceniona babcia. A oboje pracowali dużo. "Kiedy byłam młoda, myślałam tylko: trzeba grać jak najwięcej - przyznaje Barańska. - Dwa lata nie było mnie w domu, bo kręciłam film. Syn tyle czasu nie miał obok siebie matki".
Jednym z głośnych filmów z jej udziałem była "Hrabina Cosel" z 1968 r. Zagrała świetnie, ale nie wszyscy ją docenili "Tak mi dołożyli, że to się w głowie nie mieści. 'Jest tak brzydka, że nie miała prawa tego grać' - pisali. Cóż, życie to cudowne spotkania z ludźmi, ale i wielkie rozczarowania" - konkludowała.
Na szczęście Barańska mogła liczyć na wsparcie męża. Są bratnimi duszami. A on zawsze jej słucha. "Nie mógłbym być z kobietą, z którą nie można porozmawiać. Z Barańską można o wszystkim. Od Spinozy do prehistorii człowieka" - twierdzi. I dodaje, że to ona nie pozwoliła, by sodówka uderzyła mu do głowy. "Jak każdy mężczyzna, jestem próżny. Życie moje tak się ułożyło, że miałem kierownicze stanowiska. 'Panie Jerzy, jakie to jest wspaniałe' - słuchałem. I człowiek głupi to kupował. A Barańskiej się nie weźmie na plewy".
Ona także kieruje w tym związku. I to dosłownie. "Zrobiłem 'skrócone' prawo jazdy. Wyjąłem z kieszeni stówę i w trybie przyspieszonym zdałem, tak bardzo chciałem się popisać przed żoną. W końcu wziąłem ją do samochodu. Jedziemy. Pod prąd. Wszyscy na mnie trąbią. Wyjąłem kluczyki, oddałem Jadzi. Od tego czasu za kierownicą nie usiadłem" - zdradza Antczak.
Nie pożałował, że posłuchał ukochanej także wtedy, gdy dała mu do przeczytania "Noce i dnie" Dąbrowskiej. Latem 1970 r. wybrali się do Jugosławii na wczasy. Przez cały pobyt pani Jadwiga wierciła mężowi dziurę w brzuchu, by po powrocie przeczytał jej ulubioną powieść. "Na nic się zdały moje protesty, że nudna. Tak potrafiła o niej opowiedzieć, że przez resztę urlopu marzyłem o tej książce. Niedługo potem zacząłem pisać scenariusz" - wspomina reżyser.
Nawet przez chwilę nie obawiali się wspólnej pracy, choć Jerzy przyznał, że był zazdrosny o romantyczne sceny żony z Jerzym Bińczyckim. Film okazał się ogromnym sukcesem. Dzięki interwencji aktorki, także za granicą. "Film wysłano na festiwal do Cannes, bez dwóch aktów. Obrazu nie przyjęto. Gdy okazało się, że to samo próbuje się zrobić z festiwalem w Berlinie, zadzwoniłam do Polskiej Misji Handlowej w Berlinie. Poprosiłam szefa: 'Czy pan by zechciał z dobrej woli skontaktować się z biurem festiwalu i poprosić dyrektora Bauera, czy zechciałby razem z komisją zobaczyć tym razem cały film?'. Film włączono do konkursu" - opowiada. Było warto. Barańska zdobyła główną nagrodę za rolę kobiecą - Srebrnego Niedźwiedzia, a film - nagrodę światowej krytyki UNICRIT.
Nie wszyscy byli zachwyceni ich sukcesem. Antczak przestał otrzymywać dobre propozycje, wrócił na posadę dyrektora Teatru Telewizji i wdał się w spór z wiceministrem kultury "Wielkim Inkwizytorem" Januszem Wilhelmim. Niedługo potem dotarło do niego, że w Polsce nie ma czego szukać. Podjęli z żoną decyzję o emigracji do USA.
Barańska była wtedy u szczytu kariery. "Dobiegałem pięćdziesiątki, wsiadając do samolotu lecącego do Los Angeles czułem paniczny strach i miałem potworny wyrzut sumienia. Od niej nie usłyszałem cienia wyrzutu" - mówił on. A ona dodawała: "Minęłam właśnie czterdziestkę i poczułam, że mam dług do spłacenia wobec bliskich. Zrozumiałam, że to nie granie jest najważniejsze, ale rodzina, dorastający Mikołaj, mama, mąż. W 1979 r. wyjechaliśmy do Stanów i ani razu nie dopadła mnie myśl: 'O Jezu, jak tego nie zagram, co będzie? Zapomną'. No to zapomną. I co? Wielka sprawa? Obyło się bez dramatów".
Ameryka nie była dla nich łaskawa. "Początki były straszne. Tułaliśmy się po całym kraju" - wspominała. On pisał teksty do reklam, ona pracowała w firmie handlowej. Stabilizację osiągnęli dopiero wtedy, gdy on został wykładowcą Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Dzisiaj ich miejscem na ziemi są Stany, tam ułożył sobie życie ich syn - programista komputerowy, fizyk z wykształcenia. Jak twierdzi dumny ojciec, jest skórą zdartą z matki. "Jakby pan zobaczył jego pokój, jak tam wszystko jest poukładane" - zachwycał się w jednym z wywiadów Antczak.
Mają też dom w Warszawie. "Dopóki żyją moi przyjaciele, ludzie, z którymi spędziłam życie, będę tu wracać" - zapewnia pani Jadwiga. Wtóruje jej Jerzy: "Szczerze - to ja z Polski nie wyjechałem. Mnie jest potrzebny aromat nierównych chodników..." - wyznaje.
JL