Jej wysokość Judi Dench

Judi Dench /Anthony Harvey /Getty Images

9 grudnia skończyła 83 lata, ale "emerytura" to słowo, którego nie wymawia się w jej obecności. Właśnie możemy ją oglądać w "Powierniku królowej", "Tulipanowej gorączce" i "Morderstwie w Orient Expressie".

Ten rok należał do Judi Dench, a ona ani myśli zwalniać. "Cały czas wydaje mi się, że mam pięćdziesiąt kilka lat" - mówiła jeszcze niedawno. Ale zmieniła zdanie: "Mentalnie jestem w okolicach trzydziestki"! - oświadczyła. Podobno starzeniem martwiła się tylko raz w życiu, w 40. urodziny. "Potem było już w porządku" - wyznaje. "W porządku" to mało powiedziane! Podczas gdy większości aktorek z wiekiem coraz trudniej o ciekawe propozycje, w przypadku Judi jest zgoła odwrotnie.

Urodziła się w 1934 r., a na przełomową rolę w filmie czekała sześć dekad! W 1995 r. obsadzono ją jako M w "Golden Eye", pierwszym Bondzie po zakończeniu zimnej wojny. Wtedy jej kariera nabrała szaleńczego tempa. Wszystko dzięki niesławnemu dziś Harveyowi Weinsteinowi - w tamtym czasie najpotężniejszemu producentowi Fabryki Snów. Wypatrzył ją w przeznaczonej dla brytyjskiej telewizji "Jej wysokości pani Brown", gdzie wcieliła się w królową Wiktorię, która po śmierci męża zakochuje się w swoim służącym, i w Ameryce wypuścił jako produkcję kinową. Dzięki Weinsteinowi zaczęła dostawać scenariusze z Hollywood.

Reklama

"Z wdzięczności powiedziałam mu: 'Mam twoje imię wytatuowane na tyłku'! Naprawdę niełatwo go zawstydzić, ale mnie się udało" - zaśmiewała się Dench. Dla jeszcze lepszego efektu tuż przed oficjalną kolacją poprosiła makijażystkę, by ozdobiła jej pośladek serduszkiem z imieniem Harveya, po czym wstała od stolika i dokonała prezentacji. "W życiu nie widziałam tak zażenowanego człowieka" - chichotała.

Nic dziwnego, że w jej skrzynce pocztowej pojawia się mnóstwo listów od "bardzo, bardzo młodych mężczyzn", nie tylko fanów Jamesa Bonda. "Teraz nikt mnie nie prosi o autograf dla babci, ale o podpis dla syna, który ma 8, 12 czy 15 lat. Może któregoś dnia przyjdą do teatru?" - zastanawia się Dench. Bo to właśnie teatr pozostaje jej prawdziwą miłością.

Nigdy nie ogląda filmów, w których gra - nie może znieść, że po nakręceniu nic nie można już poprawić. Co innego z grą na żywo. "Co wieczór ma się nowe podejście do roli, można zagrać gorzej, ale zawsze inaczej, dla innej publiczności" - mówi.

Właściwie wychowała się za kulisami. Jej ojciec, lekarz, zajmował się pracownikami jednego z teatrów w ich rodzinnym Yorku, mama była tam garderobianą. Na scenie po raz pierwszy pojawiła się jako 5-latka, gdy w szkolnej sztuce zagrała... ślimaka. "Miałam brązowe rajstopy, tata zrobił dla mnie wielką muszlę. Moim zadaniem było czołgać się po podłodze, ale gdy wypatrzyłam na widowni rodziców, wstałam, by im pomachać. 'Połóż się, co ty wyprawiasz'? - dobiegł mnie czyjś syk. To był mój pierwszy krytyk" - wspominała Dench.

Najgorsze od razu miała więc za sobą, później nigdy nie dostała już złej recenzji. Jej prawdziwym debiutem była rola Ofelii, później zagrała chyba w każdej możliwej sztuce Szekspira. Dogłębny trening doceniła pół wieku później Amerykańska Akademia Filmowa - za ledwie 8-minutową, drugoplanową rolę królowej Elżbiety w "Zakochanym Szekspirze" dostała pierwszego i jak na razie, mimo 6 nominacji, jedynego Oscara. "Czuję, że za ledwie 8 minut na ekranie powinnam dostać tylko kawałek nagrody"- żartowała, odbierając statuetkę.

O kino przestała zabiegać, odkąd w latach 50. na castingach usłyszała, że ma twarz radiowca. "Cóż, to był czas, gdy w cenie były prawdziwe piękności" - wzrusza ramionami. Z podobnym stoickim spokojem podeszła do sprawy zamążpójścia. Za Michaela Williamsa, aktora szekspirowskiego, wyszła w wieku 36 lat, jedyną córkę urodziła 2 lata później. "Z Michaelem poznaliśmy się dzięki wspólnym znajomym w jednym z londyńskich pubów. Miał wspaniałe poczucie humoru, dla mnie to kwestia fundamentalna" - wyznaje Judi. "Gdyby nie został moim mężem, z pewnością dalej byłby moim najlepszym przyjacielem. Oto tajemnica szczęśliwej relacji" - dodaje.

Nie wspomina, że jakąś rolę z pewnością odegrały czerwone róże, które Michael wręczał jej zawsze co piątek przez 30 lat małżeństwa. Zmarł w styczniu 2001 roku po walce z rakiem płuc. "Mama w jakiś dziwny sposób jakby się uwolniła" - zauważyła córka, Finty Williams. Dench nie pozwoliła sobie na żałobę, prosto z pogrzebu ruszyła na plan filmowy. "Przyjaciele powtarzali: uciekasz, nie chcesz się zmierzyć ze stratą. Może mieli rację, ja czułam co innego. Mierzyłam się z nią poprzez aktorstwo. Rozpacz dała mi niesamowite pokłady energii, musiałam je wykorzystać" - tłumaczyła.
 
Od tamtego czasu właściwie nie odpoczęła. Gdy nie jest na planie, wiedzie proste życie. Mieszka sama w starym domu na wsi w południowo-wschodniej Anglii. "Towarzyszy mi pies, trzy koty i bardzo żywotna złota rybka, poza tym córka z wnukiem wpadają całkiem często - mówi. Z tajemniczym uśmiechem wspomina o "przyjacielu", mieszkającym nieopodal ekologu Davidzie Millsie.

W 2003 roku poprosił ją, by w pobliskiej puszczy uświetniła otwarcie lęgowiska dla bobrów, nie miała jednak czasu. Gdy 7 lat później ponowił prośbę z okazji inauguracji rezerwatu dla wiewiórek, coś się zmieniło. "W najśmielszych myślach nie sądziłam, że mogę być gotowa na nową miłość. Wszystko przebiegało powoli, stopniowo, dojrzale... Po prostu cudownie. - Mam serdecznie dość słuchania, że jestem na coś za stara. Sama zdecyduję, czy jestem w stanie zapamiętać kwestie albo czy się nie potknę na planie" - rytuje się. "Wiek to tylko numerek. To coś narzuconego z zewnątrz. Pytania o emeryturę doprowadzają mnie do szału".

Zapowiada, że nigdy nie przestanie pracować. Rano łyka wyciąg z miłorzębu na pamięć, o poważnej operacji kolana mówi, że zagoiło się i tyle, a o postępującej chorobie oczu wyraża się wojowniczo. Chociaż grożące utratą wzroku zwyrodnienie plamki żółtej, które odziedziczyła po matce sprawiło, że nie jest już w stanie samodzielnie czytać scenariuszy, nie zamierza się poddawać. "Jeśli oślepnę, będę po prostu inaczej dobierać sobie role" - zapowiada i żąda, by gazety zaczęły drukować większe litery. Czy osiągnęła już wszystko? "Mam nadzieję, że nie" - odpowiada. "Niedawno ktoś zapytał mnie, w jakiej sztuce chciałabym zagrać. Powiedziałam: 'W takiej, gdzie gram Afgankę, która uczy się chodzić po linie, a w ostatnim akcie przemienia się w smoka'".

AD

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy