Jego talentowi dorównywało tylko jego lenistwo. Sto lat temu urodził się Marlon Brando
3 kwietnia 2024 roku przypada setna rocznica urodzin Marlona Brando — jednego z najważniejszych i najbardziej utalentowanych amerykańskich aktorów filmowych. Zapisał się w historii kina nie tylko z powodu wielkich ról, ale także swojego zaangażowania w kwestie polityczne, przede wszystkim walki o prawa mniejszości, oraz licznych skandali i ekscentrycznego zachowania. W pewnym momencie jego lenistwo było równie legendarne, co jego talent.
Brando odkrył swą miłość do aktorstwa już w najmłodszych latach. W szkole nie szło mu za dobrze, w zajęciach teatralnych i sportowych wykazywał jednak ponadprzeciętny talent. Wyrzucany z kolejnych szkół średnich postanowił w końcu zawiesić swoją edukację i skupić się na rozwoju swoich zdolności scenicznych. Po przeprowadzce do Nowego Jorku rozpoczął studium aktorskie. Jak wspominała jego siostra Jocelyn "była to jedyna rzecz, która naprawdę sprawiała mu radość".
Pod swoje skrzydła wzięła go Stella Adler, która zaznajomiła go z metodą Stanisławskiego. Zwróciła uwagę na jego wyjątkowość, gdy zaproponowała studentom ćwiczenie — mieli udawać kury przed wybuchem bomby atomowej. Wszyscy rozbiegli się po sali ćwiczeń w panice. Tylko Brando spokojnie udawał, że wysiaduje jajko. Gdy Adler spytała, dlaczego tak zagrał, odpowiedział: "Jestem kurą, co ja wiem o bombach".
Już podczas wczesnych występów dał o sobie znać temperament Brando. Często nie słuchał reżyserów, odmawiał wykonywania poleceń lub skupiał się na luźnej rozmowie z członkami pionów technicznych — wszystko miało być elementem jego metody. Kosztowała go ona kilka ról w przedstawieniach. W 1944 roku debiutował na Broadwayu. Rok później nowojorscy krytycy teatralni przyznali mu tytuł "najbardziej obiecującego aktora". W 1947 roku wystąpił na scenie w adaptacji "Tramwaju zwanego pożądaniem" w reżyserii Elii Kazana. Obaj spotkali się ponownie w 1951 roku podczas realizacji filmu opartego na sztuce.
W filmie debiutował w 1950 roku w "Pokłosiu wojny" Freda Zinnemanna, w którym wcielił się w sparaliżowanego weterana. Jednak dopiero rola w "Tramwaju..." sprawiła, że uwaga wszystkich skupiła się na nim. Otrzymał za nią pierwszą nominację do Oscara. Z Kazanem współpracował ponownie przy filmie "Viva Zapata!", w którym zagrał rewolucjonistę Emiliano Zapatę. Przed rozpoczęciem zdjęć zamieszkał w jego rodzinnym mieście, by poobserwować miejscowych, nauczyć się ich zwyczajów i podłapać akcent. Występ przyniósł mu drugą nominację do Oscara. Trzecią otrzymał rok później za "Juliusza Cezara".
Złotą statuetkę przyniosła mu trzecia współpraca z Kazanem przy okazji "Na nabrzeżach" z 1954 roku. Scena, w której jego bohater, były bokser Terry Malloy, zawodzi, że "mógł być kimś", przeszła do historii kina.
Do lat sześćdziesiątych XX wieku Brando odnosił same sukcesy. Jednak wtedy coś zaczęło się psuć. Zmienił się jego stosunek do aktorstwa, które zaczął traktować jako sposób na zarabianie pieniędzy. Podpisał umowę z wytwórnią Universal na pięć filmów, z których każdy był gorszy od poprzedniego. Szczególnie mocno przeżył porażkę "Hrabiny z Hongkongu", którą reżyserował Charlie Chaplin, jego idol. Szybko okazało się jednak, że obaj nie potrafią się porozumieć. Nieznoszący sprzeciwu Chaplin zupełnie nie rezonował z aktorską metodą Brando.
Na początku lat siedemdziesiątych uchodził za przebrzmiałą gwiazdę. W tym samym czasie Francis Ford Coppola pracował nad adaptacją "Ojca Chrzestnego" dla wytwórni Paramount. Młody reżyser stworzył listę aktorów, których widział w roli stojącego na czele mafijnej rodziny Vita Corleone. Doszedł do wniosku, że w tę postać może się wcielić jedynie "najlepszy aktor na świecie". Musiał więc to być albo Laurence Olivier, albo Brando. Pomysł poparł pisarz Mario Puzo, który przyznał, że stworzył tę postać z myślą o gwiazdorze "Na nabrzeżach". Przeciwnikiem zaangażowania aktora był jednak Stanley Jeffe, szef Paramount.
Ten w końcu postawił trzy warunki. Brando otrzymałby wynagrodzenie o wiele mniejsze od tego, które zwykle inkasował, poza tym musiałby pokryć koszty wszelkich opóźnień wynikających z jego zachowania oraz zrealizować próbę na taśmie. Ta zachwyciła producentów. Aktor na planie jakby odżył. Był w najlepszym humorze, przełamywał lody z młodszymi członkami obsady i często się za nimi wstawiał. To on obronił Ala Pacino, gdy Coppola chciał go zwolnić. Nie oznacza to jednak, że zdjęcia przebiegały spokojnie. Brando był żartownisiem i często dobrze bawił się kosztem kolegów z planu, na przykład pokazując im goły tyłek w najmniej spodziewanym momencie.
Recenzenci i widzowie byli zachwyceni jego interpretacją Vita Corleone, który stał się archetypem starszego, poważanego przez wszystkich gangstera. Rola ta przyniosła mu drugiego Oscara w karierze. Brando nie odebrał jednak nagrody. Gdy wyczytano jego nazwisko, na scenę weszła Sacheen Littlefeather z plemienia Apaczów, która wygłosiła w jego imieniu krótkie oświadczenie. Aktor odmawiał przyjęcia Oscara z powodu sposobu portretowania rdzennych ludów Ameryki przez Hollywood. Jej występ spotkał się z negatywnym odbiorem zgromadzonych gwiazd. Wręczający nagrodę Raquel Welch i Clint Eastwood odnieśli się do dziewczyny kpiąco, a wściekły John Wayne chciał się z nią skonfrontować. Musiało go powstrzymywać sześciu mężczyzn. Z kolei Michael Caine nie ukrywał, że nie podobało mu się zachowanie Brando — według niego aktor wystawił Littlefeather, by ta przyjęła za niego wściekłość Hollywood.
Kolejnym filmem Brando było "Ostatnie tango w Paryżu" Bernarda Bertolucciego. Chociaż film przyniósł mu kolejną nominację do Oscara, w pamięci widzów zapisał się przede wszystkim z powodu obyczajowego skandalu. Wszystko za sprawą dziewiętnastoletniej wówczas Marii Shneider, która wcieliła się w kochankę postaci Brando. W wywiadzie udzielonym "Daily Mail" w 2007 roku wyznała, że praca na planie doprowadziła do jej problemów psychicznych. Szczególnie dotkliwa była dla niej jedna scena.
Chodziło o moment "z masłem", którego nie było w scenariuszu. Był on pomysłem Brando, a Bertolucci zgodził się na niego. "Powiedzieli mi o tym dopiero przed kręceniem tej sceny. Byłam wściekła. Powinnam zawołać swojego agenta albo skonsultować się z prawnikiem, ponieważ nie możesz zmusić aktora do wykonania czegoś, czego nie ma w scenariuszu, ale w tym czasie jeszcze o tym nie wiedziałam" - przyznała Schneider w rozmowie z "Daily Mail" z 2007 roku. Dodała, że jej łzy były prawdziwe. Aktor nawet jej nie przeprosił. Po jej wywiadzie na Bertolucciego wylała się fala krytyki. Brando nie żył już od trzech lat.
W 1978 roku do kin wszedł "Superman" Richarda Donnera, pierwsza wysokobudżetowa adaptacja popularnego komiksu. Brando wcielił się w ojca superbohatera, Jor-Ela — naukowca z planety Krypton. Nie palił się jednak do występu. Podczas rozmów z producentami i reżyserem rzucał absurdalnymi pomysłami. Proponował, by Jor-El był zieloną walizką lub bajglem przemawiającym jego głosem. Nie widział jednak, że Donner był na to gotowy. Gdy rozpoczęły się negocjacje, poprosił o poradę Jaya Kantera, doświadczonego agenta i kierownika wytwórni. „[Brando] będzie chciał wystąpić jako zielona walizka” – usłyszał od niego w pierwszych słowach.
Według Kantera gwiazdor "Na nabrzeżach" "kochał pieniądze i nienawidził pracować, więc jeśli przekona cię, że populacja Kryptonu [planety Superman] wyglądają jak zielone walizki i na ekranie pojawi się tylko zielona walizka, on dostanie forsę za samo podłożenie głosu. W taki sposób podchodzi do pracy".
W końcu podpisano kontrakt. Z niewielką rolę gwiazdor „Ojca Chrzestnego” otrzymał niespotykaną wówczas kwotę 3,7 miliona dolarów. W dodatku obiecano mu 11,75% przychodów filmu. Christopher Reeve zarobił dzięki tytułowej roli 250 tysięcy dolarów. Jego filmowy ojciec dostawał tyle za każdą minutę na ekranie.
Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy aktor pojawił się na planie. Brando nie zamierzał się przemęczać i zaprzątać głowy linijkami dialogów. Na planie czytał je z kart trzymanych przez asystentów reżysera. Sam utrzymywał, że dzięki temu łatwiej było mu podejść do dialogu i sprawić, by brzmiał on naturalnie.
"Nie ma nic nudniejszego od reżysera, który każe aktorowi podejść do drzwi, odwrócić się i powiedzieć: ‘Marto… Żegnaj’. Wiesz, że to się stanie. Jeśli nie znasz słów, ale masz powierzchowny zamysł, jak będzie wyglądał dialog, i spoglądasz na karty [z napisami], sprawiasz wrażenie, że twój bohater rzeczywiście szuka tych słów. Przecież nie zna ich od początku" – tłumaczył. Karty jednak nie wystarczyły. Dialogi umieszczano wszędzie, nawet na klatkach piersiowych aktorów stojących naprzeciwko Brando. W dodatku odtwórca roli Vita Corleone namawiał reżysera, by nie robiono dubli. Według niego „za pierwszym razem wypadał najszczerzej”.
Niefortunny proces powstawania arcydzieła Francisa Forda Coppoli jest już legendarny i zakończył się dla reżysera załamaniem nerwowym. Brando odegrał w nim swoją rolę. Wcielił się w pułkownika Kurtza, uznanego amerykańskiego wojskowego, który zamieszkuje w dżungli w Kambodży, otoczony niemal boskim kultem. Brando zażądał trzech milionów dolarów za trzy tygodnie pracy. Coppola wyobrażał sobie Kurtza jako wychudzonego, tymczasem aktor od jakiegoś czasu miał problemy z zachowaniem wagi. Obiecał jednak, że na planie pojawi się po odpowiedniej diecie. Kłamał. Gdy Coppola zobaczył go, załamał się, ponieważ Brando był jeszcze większy. Ostatecznie reżyser postanowił to wykorzystać, ukrywając Kurtza w cieniu w każdej jego scenie.
Brando przyznał także, że nie przeczytał "Jądra ciemności", na którym oparty był film, mimo że Coppola wiele razy go o to prosił. Przez kilka dni rozmawiali o postaci i fabule. Oczywiście aktor otrzymywał wtedy wynagrodzenie jak za normalny dzień zdjęć. W pewnym momencie Dennis Hooper wypomniał mu, że jest nieprzygotowany. Brando obraził się i nie zgodził się występować w żadnej scenie, w której miał się pojawić gwiazdor "Swobodnego jeźdźca". Hooper przyjął rolę w "Czasie Apokalipsy" przede wszystkim dlatego, że bardzo chciał zagrać razem z gwiazdorem "Tramwaju zwanego pożądaniem".
O tym, że Brando potrafił być utrapieniem podczas współpracy, przekonali się twórcy "Wyspy doktora Moreau" z 1995 roku. Chociaż Richard Stanley widział w tytułowej roli innego aktora, zaproponował ja właśnie dwukrotnemu zdobywcy Oscara. Ten zaraz się zgodził, widząc podobieństwa do postaci Kurtza z "Czasu Apokalipsy".
Brando na tyle zaufał młodemu reżyserowi, że zagroził opuszczeniem projektu, gdy wytwórnia New Line zasugerowała zastąpienie go Romanem Polańskim. Stanley i tak nie doczekał końca zdjęć do "Wyspy...". Obsada zmieniała się z dnia na dzień, sztorm zalał połowę dekoracji, a w dom jego matki w Irlandii uderzył piorun. Wytwórnia zwolniła go po trzech dniach zdjęć. Brando był wtedy nieobecny na planie — opłakiwał właśnie swoją córkę Cheyenne, która popełniła samobójstwo.
Stanleya zastąpił John Frankenheimer, reżyser starej szkoły, który w przeszłości pracował z trudnymi aktorami. Nawet on nie był jednak przygotowany na zachowania Brando. Legendarny aktor spóźnił się na zdjęcia o tydzień. Gdy w końcu się zjawił, zrobił na wszystkich nie najlepsze wrażenie. Brando stwierdził, że sam będzie nakładał swoją charakteryzację oraz dobierał kostiumy. Jego doktor Moreau pojawia się w luźnych, białych szatach, w ogromnych, ciemnych okularach oraz pokryty białym pudrem. W dodatku mówił dziwnym, pseudobrytyjskim akcentem. Wszyscy przemilczeli to. I wtedy aktor zaczął stawiać kolejne żądania.
Brando nie lubił uczyć się tekstu. Dialogi podawał mu sufler przez radio. Niestety, urządzenie często łapało częstotliwość policyjną, a aktor od niechcenia powtarzał komunikaty służb. Wśród statystów wypatrzył Nelsona de la Rosę, niskorosłego mężczyznę, z którym się zaprzyjaźnił. Zażądał, by pojawiał się on w każdej jego scenie i był ubrany identycznie. Któregoś dnia zaproponował, by zawiesić produkcję na kilka miesięcy i przerobić scenariusz. Wedle jego wizji doktor Moreau miał pod koniec okazać się delfinem. Nie można powiedzieć, że to Brando doprowadził do porażki "Wyspy doktora Moreau", ale jego zachowanie dodało całości kampowej otoczki. Film zniszczono w recenzjach, a legendarny aktor otrzymał za swój występ Złotą Malinę.
Osobliwe zachowanie Brando nie było żadną tajemnicą w Hollywood. Samuel L. Jackson wspominał, że po premierze "Pulp Fiction" fani często cytowali przy nim fragment księgi Ezekiela. Któregoś dnia usłyszał ją zza swoich pleców. Gdy się obrócił, okazało się, że to Brando. Dwukrotny zdobywca Oscara pochwalił jego rolę oraz zostawił numer telefonu, zaznaczając, że muszą porozmawiać. Jednak gdy Jackson zadzwonił pod wskazany numer, usłyszał w słuchawce "Chińska restauracja, słucham". Mimo to przedstawił się i poprosił Bando do telefonu. Wtedy odtwórca roli Vita Corleone przemówił do niego normalnym głosem. Gdy Jackson zadzwonił do niego następnym razem, Brando przywitał go słowami "chińska pralnia, słucham".
W ostatnich latach swojego życia Brando zmagał się z otyłością i wynikającymi z niej problemami. Jego ostatnim filmem była "Rozgrywka", w której wystąpił u boku Roberta De Niro i Edwarda Nortona. Wiosną 2004 roku nagrał dialogi do gry wideo opartej na "Ojcu Chrzestnym". Potrzebował wtedy maski tlenowej, a większość nagrań byłą niezrozumiała. W gotowej grze znalazła się zaledwie jedna wypowiedziana przez niego linijka tekstu. 1 lipca 2004 roku zmarł z powodu niewydolności oddechowej. Jego ciało skremowano, a prochy rozrzucono na Tahiti i w Dolinie Śmierci.