Reklama

Janusz Głowacki: Zapach łubinu

Zmarł 19 sierpnia w Egipcie. W poniedziałek, 11 września, zostanie pochowany na na warszawskich Powązkach Wojskowych.

Zmarł 19 sierpnia w Egipcie. W poniedziałek, 11 września, zostanie pochowany na na warszawskich Powązkach Wojskowych.
Janusz Głowacki /Wojciech Olszanka /East News

Niektórzy uważali, że w środku jest małą, wrażliwą dziewczynką. Większość jednak miała go za playboya, bon vivanta i cynika, z koszulą rozpiętą na piersi choćby i na mrozie. "Ja mam okropną opinię i z wielkim trudem na nią zapracowałem" - potwierdzał Janusz Głowacki. Żeby nie burzyć mitu, nikomu nie przyznawał się, że co rano zasłania okna i pisze pięć godzin. Żeby go zbudować, przesiadywał nad wódeczką w Bristolu, ale z bezdomnym w parku też mógł się napić. I tu, i tam widział dla siebie tematy.

Reklama

Psychoanalityk powiedział mu kiedyś, że to niemożliwe, żeby nie ukształtowała go wojna. Urodził się w 1938 roku. "Pechowo - przyznawał. - Strzały, wybuchy, smród, zabici. Nie nadaję się do takich rozmów" - mówił. Niewiele zapamiętał, ale gdy podrążyć, przypominał sobie, że miał wtedy żółwia, który chował się pod łóżkiem z każdym wybuchem bomby, a on z nim. Żółw gdzieś się zagubił w czasie Powstania, gdy się ukrywał w łubinie. Janusz z bliska widział, jak Niemcy rozstrzeliwali, gwałcili, ktoś się spalił. Do końca życia pisarz nie znosił zapachu łubinu.

Po wojnie mama polonistka czytała mu "W poszukiwaniu straconego czasu", choć on wolał "Księgę dżungli". "Marzyłem, by zostać królem zwierząt. Przy Prouście zasypiałem, więc uznała mnie za idiotę i namawiała, żebym został sprawozdawcą sportowym albo wstąpił do armii, bo w mundurze będzie mi do twarzy" - opowiadał. Rad nie posłuchał. By uciec od wojska, próbował załatwić papier, że jest gejem. Gdy się nie udało, zdobył zaświadczenie o depresji. W końcu wylądował w szkole teatralnej, gdzie uczył się, jak toczyć się niczym jajko, szumieć jak drzewo, albo tak sugestywnie wąchać nieistniejące zapachy, żeby profesor zgadł, co wącha. Za jedyne sensowne przedmioty uważał naukę dykcji i szermierkę. W końcu wyrzucili go za "zupełny brak zdolności i cynizm".

Poszedł na polonistykę. Najpierw pisał recenzje teatralne. Potem przerzucił się na pisanie reportaży - były naprawdę dobre, choć w połowie zmyślone. Wreszcie jeden z nich przerobił na opowiadanie i w ten sposób w wieku 26 lat zadebiutował w "Kulturze", choć i tak każdy sądził, że wszystko pisze mu matka, redaktorka w Iskrach i Czytelniku. "Dopiero gdy zacząłem drukować świństwa, stracili pewność" - precyzował.

W "Kulturze" wziął go pod swoje skrzydła redaktor Janusz Wilhelmi. "Diaboliczna inteligencja, olbrzymia erudycja i absolutny cynizm, słowem autorytet" - mówił Głowacki. "Wilhelmi powtarzał, żeby nie ufać pierwszym reakcjom, bo mogą być uczciwe. Nie odchodzić za daleko od moralności, bo to się nie opłaca, oraz mieć odwagę pisania rzeczy niepopularnych". Głowacki przestrzegał tych rad i w życiu, i w twórczości tak skrupulatnie, że nawet Wilhelmi, gdy przeszedł do kinematografii, nie puścił mu żadnego scenariusza. A tych Głowacki napisał sporo - w tym ten najsłynniejszy - "Rejs".

Na początku grudnia 1981 roku pojechał do Londynu na premierę swojej sztuki "Kopciuch". Wziął dżinsy, dwie koszule i poza tym pustą walizkę na prezenty dla ówczesnej narzeczonej, potem pierwszej żony Ewy Zadrzyńskiej i ich małej córki. Zobaczyli się dopiero po 2 latach, za oceanem. "Gdyby nie stan wojenny, prawdopodobnie nigdy bym do Ameryki nie wyemigrował. Myślę, że napisałbym dobrą książkę. Straszną i śmieszną. Wiem, to brzmi cynicznie, ale czułem, że tracę wielki temat" - mówił.

Ameryka jednak nie skąpiła tematów. "Dowiedziałem się paru rzeczy o sobie. Okropnie się w Nowym Jorku naupokarzałem. To było upokorzenie znanego w Polsce pisarza, o którym nikt tu nic nie wie" - stwierdzał ze smutkiem. "Dżanus Glowacki, polish writer" - przedstawiali go. Wystawił kilka jednoaktówek na off off Broadwayu, ale tego żaden krytyk nie recenzował. Legendarny alternatywny producent teatralny Joe Papp wystawił "Kopciucha", w którym wystąpił Christopher Walken, ale na pieniądze się to nie przełożyło.

Głowacki dalej więc snuł się po ulicach i parkach, wszędzie na piechotę, bo oszczędzał na biletach do metra. Pił i pisał. "Był moment, że mogłem wylądować na stałe w parku. Chodziłem i patrzyłem na bezdomnych. Widziałem, jak się uśmiechają pijani, i myślałem: w porządku, nie jest tak źle. W parku mieszkali całkiem przyzwoici ludzie. Tacy, którzy pracowali przedtem w Pentagonie, albo Indianin z filmu 'Wielki mały człowiek' Arthura Penna" - wyznał.
 
Ten sam Arthur Penn wyreżyserował w 1986 roku jego dramat "Polowanie na karaluchy". Zdobywczyni dwóch Oscarów Dianne Wiest i aktor Ron Silver wcielili się w dwoje cierpiących na bezsenność polskich emigrantów, w których w kółko miele się pytanie - wracać, nie wracać. Głowacki już wiedział - zostaje. "Rozpoznawano mnie na ulicy przez całe 2 tygodnie" - śmiał się. Dostał propozycję napisania serialu, ale po "Karaluchy" zgłosiło się Hollywood i ofertę odrzucił. Miał go reżyserować Sidney Lumet, ale nic z tego nie wyszło. A 600 tys. dolarów od telewizji przeszło koło nosa.

Prawdziwy światowy sukces przyszedł w 1992 roku, gdy broadwayowskim przebojem stała się "Antygona w Nowym Jorku", czuły, tragikomiczny portret bezdomnych z parku Tompkins Square. Gdy amerykańska dziennikarka zapytała ich, czy słyszeli, że Głowacki napisał o nich sztukę, odpowiedzieli: - Pani myśli, że jak jestem alkoholik, to nie czytam gazet? Sam Głowacki mówił: "Byli ze sztuki dumni. Trochę się tylko dziwili, bo dobrze mnie znali i przygotowali już miejsce na ławce, a ja wylądowałem gdzie indziej". Bowiem po amerykańskim sukcesie... wrócił do Warszawy. Warszawka się ucieszyła. W jej pejzażu bardzo go brakowało.

W 2004 r. wydał trochę śmieszne, trochę straszne i - jak to u niego - trochę fikcyjne wspomnienia "Z głowy". Po tym jak jego scenariusz "Człowieka z nadziei" o Wałęsie podzielił widzów, uznał, że po krótkiej przerwie nastały "znakomite czasy dla pisarza, gorsze dla ludzi". Przymierzał się, by je opisać. Nie zdążył. Zmarł 19 sierpnia w Egipcie. Pojechał tam odpocząć. Smutną informację przekazała jego żona Olena Leonenko.

AD

------------

W poniedziałek 11 września o godzinie 12 na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach rozpoczną się uroczystości pogrzebowe Janusza Głowackiego.

"Janusz zostanie pochowany obok grobów m.in. prof. Leszka Kołakowskiego, prof. Bronisława Geremka i Jacka Kuronia. Kto może niech oprócz kwiatu, przyniesie ze sobą książkę Janusza. Pożegnanie z książką w ręku" - napisał ks. Andrzej Luter na stronie internetowej Laboratorium "Więzi". 

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Janusz Głowacki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy