Reklama

Jan Frycz: Czysta przyjemność

Nie mam niedosytu pojawiania się w telewizji - przyznaje Jan Frycz. Co więc sprawiło, że zdecydował się wystąpić w serialu "Na noże"? - Postać Mariana Majchrzaka, ojca trójki dorosłych dzieci, jest po prostu ciekawa - mówi aktor. Niebawem zobaczymy go także w filmie "Kantor. Nigdy tu już nie powrócę".

Nie mam niedosytu pojawiania się w telewizji - przyznaje Jan Frycz. Co więc sprawiło, że zdecydował się wystąpić w serialu "Na noże"? - Postać Mariana Majchrzaka, ojca trójki dorosłych dzieci, jest po prostu ciekawa - mówi aktor. Niebawem zobaczymy go także w filmie "Kantor. Nigdy tu już nie powrócę".
Nieprzewidywalność w zawodzie aktora jest wspaniała - przekonuje Jan Frycz /materiały prasowe

Jest pan aktorem narodowej sceny, który, jak przypuszczam, może przebierać w rolach, a zdecydował się na udział w serialu telewizyjnym. Co było magnesem?

Jan Frycz: - Praca w "Na noże" to przyjemność, do tego w znakomitym zespole i zupełnie nie kolidująca z moimi zajęciami w teatrze. Zdjęcia były latem, tymczasem ja dopiero w październiku zacząłem próby "Idioty" w Teatrze Narodowym. Poza tym - a może przede wszystkim - postać Mariana Majchrzaka, ojca trójki dorosłych dzieci, jest po prostu ciekawa. To serial, który otwiera głowę na trudne tematy dotyczące skomplikowanych relacji rodzinnych i, jak sądzę, może stać się dla widzów pretekstem do przemyśleń i rozmów.

Reklama

Więc nie miał pan wątpliwości?

- Po przeczytaniu pierwszych sześciu odcinków i rozmowie z reżyserem oraz producentem Dorotą Chamczyk - najmniejszych.

Myślałam, że może też chciał się pan pokazać publiczności, której nie stać na bilet do teatru?

- Akurat taki argument ma dla mnie najmniejsze znaczenie. Nie mam niedosytu pojawiania się w telewizji, są powtórki filmów i spektakli z moim udziałem...

... choćby w TVP Polonia, gdzie teraz emitowany jest "Egzamin z życia". W "Na noże" jest pan ojcem, którego zżera chora ambicja, jeśli chodzi o kariery dzieci. Budując takie role, czerpie pan trochę ze swoich doświadczeń?

- Porównania same się narzucają, często na planie w rozmowach z kolegami nawiązujemy do prywatnych przeżyć.

Czyli na przykład do pana relacji z ojcem. Tata, inżynier górnik, nie chciał, żeby wybrał pan tak mało konkretny zawód jak aktorstwo.

- Tak było. Ale już podczas studiów zorientowałem się, że ojciec mi kibicuje. Inna sprawa, że za żadne skarby, by się do tego nie przyznał.

Męski honor?

- Pewnie tak. Ojciec - sam będąc wielkim humanistą i miłośnikiem literatury - zawsze pozostawał krytyczny wobec tego, co robiłem. Uważał, że powinienem zdobyć konkretny zawód, a aktorstwo może być dodatkiem, hobby.

Ale pan też bywa krytyczny. Gdzieś przeczytałam, że Olga Frycz, pana córka, wzięła sobie do serca słowa, że aktorstwo, mówiąc najdelikatniej, to zawód niewdzięczny. Czyli pan też próbował ingerować w jej życie.

- Mój krytycyzm rodzicielski zawsze wynika z troski o dzieci i ich wybory życiowe, są to dla mnie bardzo ważne sprawy. A że to zawód niewdzięczny, to fakt - rzeczywiście, my, aktorzy, często czekamy na telefon od reżysera, na propozycję pracy, a jedyne, co możemy zrobić, to wybierać, jak najlepiej dla siebie, a czasem... przeciwko sobie.

W serialu "Na noże" pana bohater w końcu się przełamie? Czy już wiadomo, w którą stronę pożeglują pana relacje z synem?

- Na skutek różnych okoliczności bardziej zbliżę się do Jacka, pogodzę się z jego decyzjami.

On jest w niemałych tarapatach. Jako kucharz startuje z biznesem restauratora - z przyjaciółmi, ale kompletnie bez pieniędzy. Porusza się w tym naszym współczesnym świecie trochę jak w dżungli. Pan dla odmiany należy do pokolenia, które startowało we wczesnych latach 80., czasach dużo trudniejszych niż dzisiejsze.

- Tak, był stan wojenny, bojkot mediów, zupełnie inne realia życia... Ja na szczęście miałem teatr, który dawał możliwość skupienia się na pracy i to z bardzo ciekawymi ludźmi. To była odskocznia i mój azyl. A marzenia - nasze wtedy i młodych ludzi dziś - zawsze są takie same. Romantyczne wizje przyszłości i nasz udział w tym - twórczość. Wtedy pragnąłem pracować jako aktor - teraz marzę, by stanąć po drugiej stronie kamery i zająć się reżyserią.

Zdarzało się panu dochodzić do ściany, myśląc, że ojciec miał rację, bo wybór zawodu aktora był kompletnie idiotyczny? Albo wkurzać się, kiedy nie mógł się pan z kimś dogadać? Miał pan w życiu wiele takich zakrętów?

- Takie wątpliwości to jest, proszę pani, stan permanentny... Ktoś powiedział: "Jesteś takim trenerem, jak twój ostatni mecz". Myślę, że w moim zawodzie jest podobnie. Zawsze są wątpliwości. Zaczynając pracę nad kolejnym spektaklem, filmem czy serialem, budujemy wszystko od początku. Za każdym razem - nowy świat i ludzie, inni partnerzy, nowe sytuacje, miejsca. I ta nieprzewidywalność w zawodzie aktora jest wspaniała.

Doświadczenie nic tu nie znaczy?

- Niewiele. Zwłaszcza że w tej pracy zawsze trochę warto być amatorem, zapomnieć o aktorskim warsztacie, czyli zaczynać od początku.

Czas robi swoje, starzejemy się wszyscy, być może za jakiś czas nie będzie grał pan ojców, lecz dziadków. W naszej codzienności pojawia się coraz więcej ograniczeń. Pan sobie jakoś radzi z tą myślą?

- Nie można zakładać, że tych ograniczeń będzie coraz więcej. Prawdopodobnie najważniejsze jest, na ile czujemy się młodzi duchem. Tyle pięknych chwil może nam się jeszcze przydarzyć...

Jakaś podróż?

- Niejedna! Teraz dużo jeździmy po świecie z wrocławskim Teatrem Polskim, z przedstawieniem Krystiana Lupy "Wycinka", w którym gościnnie biorę udział jako aktor teatru Teatru Narodowego. Za parę dni ruszamy do Seulu, potem do Tokio, wreszcie do Paryża, a także do Chile. Co ważne, ten spektakl to wizytówka polskiej kultury, choć tekst jest austriackiego autora - Thomasa Bernharda. Dodam tylko, że publikacja tej powieści w 1984 r. wywołała w Austrii poruszenie (uznana została za największy skandal literatury powojennej - przyp. red.). Tekst jest bardzo trudny - obnaża prawdę o środowisku artystycznym, przy tym ma wymiar uniwersalny, a my prezentujemy nasz spektakl na scenach całego świata.

Rozumiem, że to dla pana wielka satysfakcja?

- To cieszy również i z tego powodu, że konfrontujemy się z innymi kręgami kulturowymi, z inną tradycją teatralną i publicznością, nieraz egzotyczną, bo byliśmy na przykład w Chinach...

Mówi pan sobie: co tam PESEL, liczy się rodzina, dzieci, wnuki?

- Coraz częściej zaczynam kierować myśli w tę stronę. W ostatecznym rozrachunku to sfera spraw najważniejszych. Do podobnych wniosków dochodzi w pewnym momencie życia i mój bohater w serialu, Marian. Może do takiego myślenia trzeba dojrzeć?

Jakąś terapię pan wobec siebie stosuje? Fitness? Jogging?

- Maria Czubaszek uważała, że to wszystko, choć niby zdrowe, jest niezdrowe... Z niczym bym nie przesadzał, złoty środek jest najlepszy. Na pewno warto dbać o siebie, o zdrowie, sprawność fizyczną i psychiczną - tak, to ważne składniki dobrego samopoczucia. A jeśli pyta pani o fitness... Mam zamiar o tym pamiętać, bo przyzwoita kondycja to wymóg mojego zawodu, a ja chcę jeszcze trochę popracować.

Uprawiał pan kiedyś jakiś sport?

- W czasach studiów byłem bardzo wygimnastykowany. Ostatnio też trochę ćwiczyłem, miałem zajęcia w fitness klubie w Krakowie, a teraz pracuję nad sobą tu, w Warszawie, pod kierunkiem profesjonalnego trenera. Ale tylko tyle, na ile mi czas pozwala.

A papierosy? Nie chciałby pan rzucić tego świństwa?

- Mam taki plan. (śmiech)

Rozmawiała Bożena Chodyniecka.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jan Frycz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy