Jacek Fedorowicz: Byłem "małpą z telewizora"

Jacek Fedorowicz /Piotr Kamionka /Reporter

Bywał radiowcem, panem z telewizji, konferansjerem, aktorem, scenarzystą, artystą estrady, felietonistą... Zaczynał jednak jako malarz.

W latach 50. studiował w gdańskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Był tam najmłodszy (maturę zrobił jako 15-latek) i od razu zasłynął jako wesołek. Gdy w 1954 r. nagrywano reportaż o uczelni, od razu wskazano młodego Jacka - było pewne, że powie coś zabawnego. Wtedy jeszcze wcale nie myślał o karierze kabareciarza - łączył zamiłowanie do słowa i obrazu, kreśląc satyryczne rysunki, które od 17. roku życia publikował m.in. w "Szpilkach", "Po prostu", "itd".

Żona za pożyczkę

Jego rodzice przed wojną budowali portową Gdynię, w której Jacek urodził się w 1937 r. Dwa lata później ojciec poszedł na front, a on z matką ostatnim pociągiem ruszyli do Warszawy, do rodziców. Kawalkada motocyklistów Wehrmachtu za oknem i rodzina leżąca na podłodze w strachu przed ostrzałem - to jego pierwsze wspomnienie z tamtych czasów. Pamięta również, jak podczas Powstania w piwnicy-kryjówce przygniotło go ciało wujka, który zginął w eksplozji. Rodzina straciła dobytek, a w nowym systemie, jako burżujów, wypędzono ich także z Gdyni.

Reklama

Po pokazowym procesie zabito brata babci Fedorowicza, majora Sokołowskiego. Dlatego Jacek, choć marzył o dziennikarstwie, wybrał malarstwo. "To sztuka (...) oddalona od rzeczywistości. Myślałem: nie będę musiał się wysługiwać" - tłumaczył.

Gdy był na trzecim roku, przekonał panie w dziekanacie, by pokazały mu listę pierwszorocznych studentek. Chciał wybrać najładniejszą. Wpadła mu w oko Anna. Okazało się, że wiele ich łączy: jej ojca, dyrektora fabryki, zamknięto w więzieniu we Wronkach. Oboje, jako dzieci wrogów ludu, nie mieli prawa do stypendium, ale on zarabiał. Wyczuł w tym szansę: pożyczał studentce drobne sumy, w końcu uzbierało się 1600 zł. Musiała oddać mu dług albo... przyjąć oświadczyny. Wybrała to drugie. Na okrągłą rocznicę dostał od niej laurkę: "Dziękuję za pożyczkę na 50 lat".

Sam siebie określa jako człowieka wielu talentów, które sobie nawzajem przeszkadzały. Szybko uznał, że jest wielu zdolniejszych od niego rysowników, ale "w kabarecie lepszych było nieco mniej . Już jako radiowiec i felietonista ze Zbigniewem Cybulskim i Bogumiłem Kobielą występował w trójmiejskim teatrze studenckim Bim-Bom. To z nim w 1956 r. debiutował na szklanym ekranie.

Odrażająca ladacznica

 Decyzję o przeprowadzce do stolicy podjął z prozaicznego powodu: "Za wszystko, co się robiło, płacili 10 razy więcej. Za felieton w 'Dzienniku Bałtyckim' miałem 80 zł, a w 'Szpilkach' 800". Jego kariera biegła wielotorowo, ale wszystko krążyło wokół humoru i satyry. Dość wcześnie się zorientował, że jeśli w socjalizmie chce się coś powiedzieć, to nie można tego robić wprost, tylko trzeba uciekać się do różnych sztuczek: karykatury, rozrywki, satyry. Z powodzeniem przez lata uprawiał ten niebezpieczny slalom. Stefan Kisielewski zachwycał się nim, bo jego teksty i skecze, pozornie ku chwale systemu, albo całe nadawały się do skreślenia, albo nie dało się skreślić ani słowa. Przechodziły więc przez sito cenzury.

Krytykował skutki socjalizmu: alkoholizm, znieczulicę, a ludzie domyślali się ich przyczyny. Podobną formułę stosował w telewizji: z Jerzym Gruzą wymyślali programy rozrywkowe: "Poznajmy się", "Małżeństwo doskonałe". Jako, jak to określał, "małpa z telewizora" odniósł taki sukces, że zaproponowano mu spisanie wspomnień: "Zacząłem to pisać 40 lat temu z pozycji faceta, który wszystko ma już za sobą". Ale jeszcze wiele było przed nim.

Karierę pisarską postanowił zawiesić, bo nie chciał poddać się cenzurze, a z jego książki wycięto wszystko, co było rozliczeniem z socjalizmem. Za to jego życie filmowe kwitło. Miał nawet grać główną rolę w "Poszukiwanym, poszukiwanej", ale okazało się, że ma twarz niepodatną na charakteryzację: "w wersji kobiecej przypominałem tylko starą, odrażającą ladacznicę" - mówił. "Za kogo byśmy go nie chcieli przebrać, to zawsze będzie on" - wtórował Jerzy Gruza. Ale jako scenarzysta był elastyczny.

Ze Stanisławem Bareją przy "Poszukiwanym...", "Nie ma róży bez ognia" i jeszcze trzech niedopuszczonych przez cenzurę scenariuszach stworzyli wunderteam. Bareja rzucał pomysłami, ustalał ogólny kierunek filmu, a on to organizował, przekuwał w dialogi. Pocił się z nerwów: scenariusze musiał pisać niezwykle precyzyjnie, bo taśma filmowa była ściśle racjonowana.

Przestrzeń bez socjalizmu

Żartował, że najbardziej lubi radio, bo w nim go nie widać. Uważa, że tam stworzył najlepsze role, ze słynnym Kolegą Kierownikiem z "60 minut na godzinę". "Nagrywanie wieloma głosami (...) było banalnie proste. Miałem tekst wieloosobowy i czytałem najpierw tylko kwestie parzyste, potem taśmę się cofało i słysząc, co zostało już nagrane, wpasowywałem się z kwestiami nieparzystymi".

To był dobry trening przed jego "Dziennikiem Telewizyjnym", funkcjonującym w drugim obiegu. Trudno było konkurować z absurdem tego, co w stanie wojennym podawały media, ale jemu się udawało. Domowym sposobem, za pomocą dwóch magnetowidów, podmieniał głos w reżimowym "Dzienniku", a obraz zostawiał. Powstawały opętańczo śmieszne scenki, które ludzie na wideo puszczali rodzinie zamiast filmów. Najpierw było niedowierzanie, potem dziki śmiech - dla Fedorowicza największa nagroda.

W stanie wojennym bojkotował oficjalne media, publikował w drugim obiegu, znów żył z rysowania. Mawiał, że "półtora metra dookoła niego nie ma socjalizmu". Z żoną zaangażowali się w działalność Prymasowskiego Komitetu Pomocy Represjonowanym. W 1982 r. służby spaliły im samochód. Regularnie dostawał pocztówki: "My, widzowie, na Pana czekamy" - pisane tym samym koślawym charakterem pisma...

Represje nie były zbyt dotkliwe. Fedorowicz wspomina, jak już w wolnej Polsce pokazano mu kopie meldunków. "Esbek (...) pisał m.in. o wykonanych do mnie telefonach nękających, a ja pamiętam (...), że telefon był tylko jeden, dość głupawy zresztą". Reszta też nieprawdziwa. Widać służby, tak jak satyryk, uprawiały koloryzowanie rzeczywistości i podkładanie głosów... Tylko raz musiał uciekać tajniakowi - gdy zauważył, że śledzi go niezły byczek, puścił się sprintem. Esbek niemal wypluł płuca, bo bieganie było kolejną pasją satyryka.

Pytany kiedyś o to, czy gdyby mógł, zmieniłby coś w swoim życiu, odpowiedział, że nic a nic! "Miałem w życiu przez prawie cały czas nieprawdopodobne szczęście. Takie, które nie mogłoby się powtórzyć. Więc każda zmiana musiałaby oznaczać tylko coś gorszego" - mówił.

Mariola Pawlak

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Fedorowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy