Henryk Bista: Przestraszone dzieci pamiętały go latami
Był świetny w każdej roli, ale najlepiej wychodziły mu postaci demoniczne i złe. Sam cenił spokój, spacery i kuchnię żony.
Kuzynka rodziny Bistów zapamiętała dziecięce zabawy z Henrykiem. To były lata okupacji. O żadnych zabawkach w Kochłowicach, które potem zostały dzielnicą Rudy Śląskiej, nikomu się nie śniło. A zresztą nawet gdyby były w domu pieniądze na takie fanaberie, to kupowanie ich zwróciłoby uwagę sąsiadów. Tymczasem ojciec Henryka, Mikołaj, przedwojenny pracownik polskiego urzędu gminy, chcąc przetrwać w miarę bezpiecznie okupację, nie mógł rzucać się w oczy. Zwłaszcza Niemcom. Dzieciakom z Kochłowic musiał więc wystarczyć kijek, sznurek czy stary garnek oraz duża porcja wyobraźni. A tej Henrykowi nie brakowało. Co więcej, jako dziecko chciał przyciągnąć uwagę kolegów i koleżanek, być w centrum akcji, tak że już wtedy żartowano, iż powinien zostać aktorem.
Po wojnie jako gimnazjalista należał do grupy teatralnej Jerzego Dyli, ale bliscy traktowali to jako nieszkodliwe hobby. Nikomu do głowy nie przyszło, że chłopak z tak porządnej rodziny wybierze zawód bez perspektyw, słabo płatny i o podejrzanej reputacji, za jaki uznawano aktorstwo. Praktyczni Ślązacy najwyżej cenili fachy "konkretne", czyli techniczne. Oczywiście, nie chodziło o zajęcie górnika dołowego, ale tytuł inżyniera gwarantował już solidną posadę i przyzwoite dochody. Henryk po maturze postanowił trochę oderwać się od bliskich i zdał na wydział architektury Politechniki Warszawskiej. Pewnie wolał też nie sprawdzać swoich szans na śląskich uczelniach. Było bardzo prawdopodobne, że trafiła tam informacja o tym, że jego starszy o pięć lat brat Stanisław wstąpił do seminarium duchownego i w 1953 r. przyjął święcenia.
Z punktu widzenia władz PRL to naznaczało całą rodzinę piętnem "reakcyjności", co w praktyce uniemożliwiało bliskim np. dostanie się na studia. W stolicy Henryk mógł liczyć na anonimowość. I rzeczywiście, ze Śląska nie dotarła informacja o jego bracie. Jednak budownictwo i tak nie miało z niego pociechy. Na trzecim roku postanowił zostać studentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Marzył o reżyserii, ale to był kierunek podyplomowy. Warunkiem przyjęcia było ukończenie innych studiów humanistycznych, postanowił więc zdawać egzamin na wydział aktorski.
Zaraz po studiach dostał angaż w Teatrze Ateneum, jednej z czołowych wówczas scen warszawskich. Potem grał w lubelskim teatrze im. Osterwy. Ten dwuletni rozdział jego biografii okazał się niezwykle ważny, bo właśnie wtedy poznał absolwentkę reżyserii Urszulę Mrodzewską. Inaczej niż reszta koleżanek, których połowa w Lublinie wzdychała do Stanisława Mikulskiego (a druga połowa romansowała z Janem Machulskim), zwróciła uwagę na Henryka Bistę.
Zainteresowanie było wzajemne i przerodziło się w fascynację. Nie zabiły jej nawet problemy finansowe aktora, połączone ze zbyt daleko posuniętą oszczędnością, by nie rzec - skąpstwem. Pan Henryk zaczął bowiem zapraszać panią Urszulę na obiady i do kawiarni. Ale kiedy kelner przynosił rachunek, sytuacja się komplikowała. "Byłam wściekła, bo gdy przyszło do zapłacenia za obiad, czy nawet 3 złotych za kawę, wówczas tyle kosztowała, sięgał po portfel, szukał pieniędzy i mówił: 'Przepraszam, nie mam drobnych, czy mogłabyś mi pożyczyć?'. Finansowałam te obiady, ale powiedziałam: 'O, nie! To tak nie może być!'" - wspominała po latach pani Urszula. Koszty ślubu jednak także pokryła sama. Na szczęście wkrótce potem Henryk Bista podreperował swoje finanse już jako aktor Teatru Wybrzeże. I przestał nieustannie naciągać żonę na drobne...
Grał bardzo dużo, zwłaszcza po roli w "Otellu". Jako Jago, demoniczny i przerażający, skradł widowisko odtwórcy tytułowej roli. Jego kreację komentowano z uznaniem na łamach pism teatralnych. Pisano, że opowieść o małżeńskiej zazdrości zmienił w studium zła. Od tego czasu reżyserzy często powierzali mu role zdeklarowanych drani, choć znakomicie sprawdzał się w najróżniejszym repertuarze. Z równym powodzeniem grywał hrabiów, jak i lokajów. Mógł być dyktatorem albo naiwnym, zastraszonym wieśniakiem.
Przygodę z filmem zaczął pod koniec lat 60. Nie próbował konkurować z amantami o główne role. Zresztą mówił, że bardziej interesuje go skoncentrowanie się na krótkim fragmencie scenariusza i wydobycie z niego całego ładunku dramatycznego lub komediowego. Dzięki temu uwodził widzów dopracowanymi w każdym szczególe postaciami drugoplanowymi "To wielka umiejętność pokazać w jednym błysku, czasem w krótkiej scenie, skondensowanymi środkami, całą prawdę o granej postaci - pisał o Henryku Biście reżyser Maciej Englert. - Trzeba do tego nie tylko wielkiej wyobraźni, ale i olbrzymiej techniki".
"Bardzo dowcipny i miał świetną pamięć. Przyjeżdżał w ostatniej chwili na plan, i w momencie charakteryzowania, co mnie strasznie denerwowało, bo byłem odpowiedzialny za przygotowanie aktorów do planu, czyli wczytanie kwestii, ustalenie wszystkiego, co mają robić - wspominał Henryka Bistę jeden z kierowników planów filmowych. - Denerwowałem się, że zdjęcia mi się opóźnią, że kwestii zapomni, chociaż wiadomo było, że tam jest sekretarka planu, czyli tak zwany skrypt i podpowiada. Ale on nie potrzebował. 'Panie Piotrze, mnie tylko pół godziny potrzeba' - mówił. A tam na przykład pięć stron tekstu czy więcej. I faktycznie, czytał w trakcie charakteryzacji, błyskawicznie i świetnie zapamiętywał każde słowo".
W latach 80. stale gościł na dużym i małym ekranie. Grał w niemal wszystkim, co wówczas kręcono: w komediach, dramatach psychologicznych, serialach kostiumowych i obyczajowych. Wystąpił m.in. w "Królowej Bonie", "Vabanku" (jako Jan Rożek, oszukany klient banku), "Yesterday", "Magnacie" i "Piłkarskim pokerze". Wielkim sukcesem aktora była rola Senatora w "Lawie" na podstawie "Dziadów". Bista pokazał człowieka o diabolicznym obliczu.
Jako Wielki Elektronik w filmie "Pan Kleks w kosmosie" zagrał bohatera w swoim stylu - pomysłowego i nikczemnego konstruktora, porywacza statków kosmicznych i dzieci. Pokryty makijażem o metalicznym połysku sprawiał wrażenie człowieka skrzyżowanego z robotem. Kiedy aktor odszedł, w internecie pojawiło się wiele wpisów od ówczesnych kilkulatków. "Przestraszył mnie tak, że bałem się go potem przez wiele lat" - można było przeczytać.
Z jego częstymi wyjazdami na plany filmowe musiała pogodzić się żona. "Wolę, gdy wyjeżdża na dwa tygodnie i potem jest dłużej w domu. Koszmarem były krótkie wyjazdy, ale nawet wówczas utrzymywaliśmy ciągły kontakt telefoniczny" - opowiadała. Czasami musiała zadzwonić na kilka planów filmowych, by ustalić, gdzie mąż właśnie pracuje. Za to gdy wracał, cieszyli się swoim towarzystwem. Czas, kiedy mieszkali w Sopocie był dla nich szczęśliwy.
"Mąż uwielbia ruskie pierogi, barszcz, a przede wszystkim ciasta - opowiadała żona. - Gdyby mu postawiono schabowy i kawałek sernika, zawsze wybrałby sernik". Często chodzili na długie spacery do lasu z psem, lubili oglądać razem telewizję. "Cenimy ciszę i spokój. Mamy przyjaciół, którzy lubią to, co my" - mówił Henryk Bista.
Potem była przeprowadzka do Warszawy, otwierająca nowe możliwości zawodowe, lecz pozbawiająca małżonków komfortu. Gnieździli się w wynajmowanych mieszkaniach, marzyli o własnym kącie. I wtedy zdarzyło się najgorsze. U aktora zdiagnozowano nowotwór. Zaczęła się jego walka z chorobą. Szedł do szpitala, a potem wracał znowu na scenę i przed kamery. Zawsze dyskretny, nie mówił nikomu o bólu i lęku. Jesienią 1997 r. poszedł do szpitala na operację.
"Nie mogę jeszcze ochłonąć. Ta wieść o niespodziewanej śmierci wstrząsnęła mną do głębi - pisał jego znajomy, aktor Witold Sadowy. - Przed urlopem rozmawiałem z nim i z jego żoną Urszulą o nowym mieszkaniu, na które czekali z takim utęsknieniem. Snuli plany, jak je urządzą. Dziś mieszkanie jest gotowe, mogliby się wprowadzić. I oto nagle zabrakło Henryka. Poszedł na operację i już nie wrócił".
Aktor spoczywa obok żony na cmentarzu we Włocławku. A w rodzinnych Kochłowicach na ścianie domu, w którym się wychował, jest tablica, upamiętniająca pana Henryka i jego brata, prałata i teologa, z którym rozdzieliła go różnica w poglądach na życie. Jej fundatorzy pogodzili ich po latach wzajemnego milczenia.
BP