Harrison Ford po ciemnej stronie mocy
Harrison Ford jest zmęczony bieganiem, skakaniem i spadaniem. - Lubię grać w takich filmach, w których nie muszę nikogo bić; w których przechadzam się tylko po planie, wygłaszając przypisane do mojej postaci kwestie - wzdycha 71-letni aktor. - Zresztą... nigdy nie miałem tak zwanego "hopla" na punkcie młodości.
Nie, żeby Ford narzekał na swój wiek. Przyznaje jednak szczerze, że bez okularów nie widzi już wyraźnie swojego odbicia w lustrze... A kiedy już w tym lustrze się przegląda, wciąż nie może wyjść z podziwu, że spogląda nań już nie ciemnowłosy, ale siwowłosy mężczyzna.
- Posiadanie dzieci stawia człowieka na straconej pozycji. Widok moich latorośli cały czas przypomina mi, że nie jestem już tak młody jak one - kwituje aktor.
Przypomniał mu o tym zapewne także thriller "Paranoja", w którym niedawno zagrał, z satysfakcją biorąc udział w pokoleniowej zmianie warty. W głównego bohatera - młodego idealistę, jakich Ford grywał niegdyś regularnie - wcielił się 23-letni Liam Hemsworth.
- To niewdzięczna robota, ale ktoś musi ją wykonywać - śmieje się gwiazdor. - Wcale za nią nie tęsknię.
Istotnie: od kilku lat Harrison daje się poznać widzom przede wszystkim jako odtwórca ról charakterystycznych - jak w "Dzień dobry TV" (2010), gdzie zagrał zgorzkniałego i złośliwego dziennikarza telewizyjnego, po latach sukcesów odsuniętego na boczny tor; czy w "42 - Prawdziwej historii amerykańskiej legendy" (2013), gdzie wcielił się w szorstkiego menedżera bejsbolowej drużyny Brooklyn Dodgers, do której w atmosferze społecznego skandalu dołącza pierwszy czarnoskóry gracz w amerykańskiej Major League Baseball, Jackie Robinson.
W "Paranoi" (zrealizowanej na podstawie wydanego w 2004 r. bestsellera pióra Josepha Findera) Fordowi powierzono rolę demonicznego Jocka Goddarda, dyrektora potężnej spółki technologicznej, który nie zawaha się przed niczym, byle tylko zniszczyć swojego głównego konkurenta, granego przez Gary'ego Oldmana.
- Mój bohater jest zły do szpiku kości - mówi Ford. - Słyszałem o osobach, o których mówi się, że są perfidne w taki właśnie sposób, ale żadnej z nich nie znam na tyle dobrze, by obserwować takie zachowania w praktyce. Jestem jednak pewien, że takie rzeczy, jakie pokazaliśmy w tym filmie, dzieją się nagminnie.
W filmie Jock Goddard po raz pierwszy pojawia się na ekranie dopiero po dłuższym czasie. Ponieważ jednak pozostali bohaterowie rozmawiają o nim niemal bezustannie, widz jest przygotowany na spotkanie z tym arcy-czarnym charakterem. Wszelkie wyobrażenia, które powstały w jego głowie, zostają jednak wywrócone do góry nogami z chwilą, w której Ford wkracza do akcji. Grany przezeń Goddard pojawia się na eleganckim przyjęciu w nieformalnym stroju, z sardonicznym uśmiechem na ustach i... ogolony na zero.
-Zależało mi na tym, żeby skonfundować publiczność - wyjaśnia Ford, który sam podsunął twórcom filmu pomysł, by Goddard był łysy. - Chciałem wprowadzić element zagadkowości do osoby mojego bohatera. Dzięki ogolonej głowie mogłem stworzyć postać zupełnie inną od tych, które grywałem wcześniej. Goddard przychodzi na elegancką imprezę w dżinsach, T-shircie i boso. Te różne odcienie jego osobowości i sposób, w jaki jest on przedstawiony w filmie, są niezmiernie istotne z punktu widzenia fabuły.
Można zaryzykować stwierdzenie, że ekscentryczny Goddard pod względem ubioru przypomina nieco samego Forda. Na nasze spotkanie aktor przyszedł w dżinsach, koszuli w biało-niebieską kratę i... krwistoczerwonych skarpetkach. Zdążył już z powrotem zapuścić włosy, które poświęcił dla roli potentata w branży nowych technologii - branży, która nie budzi w nim absolutnie żadnych emocji. Owszem, potrafi pilotować samolot i robi to regularnie, ale poza tym jest absolutnym "technofobem".
- Proszę pamiętać, że moja młodość przypada na czasy epoki kamienia łupanego - mówi. - Nie chcę być niewolnikiem elektronicznych urządzeń. Nie mam ochoty komunikować się z moimi przyjaciółmi przez internet ani wysyłać im zdjęć mojego psa. Nie chcę być "lubiany" w tym sensie, że ktoś kliknie w ikonę obok mojego nazwiska. (...)
Chociaż Ford nie ma reputacji gawędziarza, z widoczną przyjemnością opowiada mi o filmach z jego udziałem, które w najbliższym czasie wejdą na ekrany kin. Jednym z nich jest kontynuacja kultowej komedii "Anchorman" (pol. "Legenda telewizji" - red.) z Willem Farrellem w roli głównej, w której będzie musiał zmierzyć się z mało wyrafinowanym humorem.
- Nigdy jeszcze nie grałem w takim filmie - przyznaje. - Miałem sporo wątpliwości, ale po namyśle uznałem, że chyba jednak powinienem to zrobić. Producentom powiedziałem, że - owszem - grałem już legendę telewizji w "Dzień dobry TV", ale mam świadomość, że to chyba będzie coś innego...
Wcześniej jednak amerykańscy widzowie zobaczą Forda w "Grze Endera". Rolą tą aktor powraca do kina spod znaku science-fiction, co od czasów "Gwiezdnych wojen" zdarzyło mu się bodajże tylko dwa razy. (...)
- Kiedy ktoś pyta mnie o receptę na sukces w moim zawodzie, zawsze odpowiadam, że kieruję się tylko jednym kryterium. Streszcza się ono w sposobie, w jaki mogę być użyteczny jako aktor - użyteczny z perspektywy przedstawienia widzom określonej historii; użyteczny z perspektywy zagrania trudnej sceny; użyteczny dla procesu powstawania danego dzieła filmowego. Ludzie nie potrzebują osób uprzykrzających życie innym. Dziś aktorzy przychodzą na plan kompletnie nieświadomi tego, że muszą się na coś przydać. Zewsząd słyszą tylko, że ważna jest postać i tym podobne frazesy. Każdy chciałby zjeść deser przed przystawką.
To zdroworozsądkowe podejście do zawodu nie zawodzi Forda od blisko 50 lat. On sam uważa jednak, że jego długa i bogata kariera to przede wszystkim zasługa jego szczęśliwej gwiazdy.
- Szczęście uśmiechnęło się do mnie już pierwszego dnia - mówi. - Wszedłem do siedziby wielkiego studia filmowego, którego nazwy na tamtym etapie mojego życia nawet nie znałem, podobnie zresztą jak nie znałem nazw innych czołowych wytwórni. Skierowano mnie na rozmowę kwalifikacyjną, z której wyszedłem z siedmioletnim kontraktem...
Aktor ma na myśli kontrakt, który podpisał z wytwórnią Columbia Pictures. (...)
- Najpierw czekałem kilkadziesiąt minut, aż jakiś ważny gość poprosi mnie do swojego gabinetu - wspomina. - Kiedy wszedłem na przesłuchanie, on wyjął jakąś kartkę papieru i zaczął zadawać mi pytania: "Ile ma pan wzrostu?", "Ile pan waży?", "Czy mówi pan po hiszpańsku?", "Czy umie pan jeździć konno?" - i tak dalej. Na każde pytanie odpowiedziałem twierdząco. "Odezwiemy się, jeżeli będziemy mieli coś dla pana" - usłyszałem. I to było wszystko. Skierowałem się do windy i już nacisnąłem guzik, by ją przywołać i zjechać na dół - ale wtedy pomyślałem, że skorzystam jeszcze z toalety, która znajdowała się tuż obok. Kiedy wyszedłem, zobaczyłem, że korytarzem biegnie w moim kierunku asystent gościa, który mnie przepytywał. "Proszę zaczekać! On chciałby jeszcze z panem porozmawiać!" - krzyczał.
- W gabinecie decydenta zadano mi pytanie, czy chciałbym zostać aktorem kontraktowym. "Co to znaczy?" - zapytałem. "Podpisuje pan kontrakt na siedem lat, my co tydzień płacimy panu 150 dolarów i decydujemy o wszystkim, co ma związek z pańską karierą" - usłyszałem w odpowiedzi. Minęło jednak półtora roku, zanim wszystko rozkręciło się na dobre.
Swoją pierwszą rolę Ford zagrał w filmie "Spryciarz Ed" z 1966 r. (wypowiedział w nim całe jedno zdanie). Generalnie rzecz biorąc, lata na kontrakcie - najpierw z Columbia Pictures, a później z Universal Studios - nie były zbyt pomyślne dla przyszłego gwiazdora. Przełom nastąpił dopiero wtedy, kiedy jako odtwórca niezbyt znaczącej, drugoplanowej roli, dołączył do obsady "Amerykańskiego graffiti" (1973). Reżyserem tego filmu był George Lucas.
To Lucas powierzył Fordowi rolę, która stworzyła go jako ikonę kina - rolę międzygalaktycznego przemytnika Hana Solo. Ford wcielał się w niego trzykrotnie: w części IV, V i VI "Gwiezdnych wojen" ("Nowa nadzieja", "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi"). Czy w tej sytuacji mógłby odmówić J.J. Abramsowi, który przymierza się do ekranizacji VII epizodu słynnej sagi?
Harrison Ford nie jest zainteresowany podsycaniem spekulacji na ten temat.
- Z nikim jeszcze o tym nie rozmawiałem - podkreśla, wyraźnie rozbawiony skalą ciekawości, która towarzyszy całemu przedsięwzięciu.
O wiele bardziej wylewny jest, kiedy pytam go, czy rozważa ponowne wcielenie się w Indianę Jonesa (Ford po raz ostatni zagrał nieustraszonego archeologa w 2008 r., w "Indianie Jonesie i Królestwie Kryształowej Czaszki").
- Owszem, wydaje mi się, że mamy jeszcze pole manewru, jeśli chodzi o tego bohatera - odpowiada. - Zainwestowaliśmy w niego tyle, że ciekawie byłoby przekonać się, jak będzie sobie radził w miarę upływu lat i utraty dawnej sprawności. Z radością przeczytam dobry scenariusz kontynuacji przygód Indiany. Na razie jednak żadnego scenariusza nie dostałem.
Nie ma wątpliwości co do tego, że 71-letni Ford nie postrzega już siebie w kategoriach bohatera kina akcji.
- Swego czasu, z pomocą kaskadera i przy dokładnie zaplanowanej sekwencji ruchów, dawałem radę na planie - przyznaje. - Dziś jestem na tyle sprawny, że mogę robić to, co lubię: towarzyszyć moim dzieciom w różnych aktywnościach, od czasu do czasu zagrać w tenisa, wybrać się na pieszą wędrówkę... Forma nie jest dla mnie aż tak ważna. Zależy mi tylko na tym, by cieszyć się dobrym zdrowiem.
© 2013 Nancy Mills
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!