Guy Maddin to ściemniacz!
"Myślimy stadem" - Łukasz Maciejewski na stronach Filmwebu rzuca wyzwanie polskiej krytyce filmowej. A przy okazji demaskuje ostatni film jednego z jej idoli - "Moje Winnipeg" Kanadyjczyka Guya Maddina.
"Skoro usłyszeliśmy, i to wiele razy, że niejaki Guy Maddin jest filmowym bożyszczem, że poświęca mu się u nas książki i retrospektywy, jakoś nie wypada mieć zdania przeciwnego.(...) [jednak] po przejrzeniu co najmniej kilkudziesięciu entuzjastycznych recenzji 'Mojego Winnipeg', poczułem przede wszystkim fałsz. Za słodko zrobiło się w tym ulu. Trochę farsowo" - Maciejewski wsadza kij w mrowisko polskiej krytyki filmowej już na samym początku swej recenzji na Filmwebie.
A potem podrażnia jeszcze mocniej - "Fenomen Maddina w Polsce mówi (...) wiele o naszych czasach. O strachu przed własnym gustem, który byłby niepodległy wobec naiwnych mód i nowomód, utytłanych w wymarzonym, post-postmodernistycznym gulaszu dawno przeterminowanym i lekko już zaśmierdłym. W 'Moim Winnipeg' bohater, alter ego reżysera, wsiada do pociągu bylejakiego i rusza w nieznane. Ale od Winnipeg nie ma ucieczki. Dlatego narrator, ględząc wciąż trzy po trzy, przywołuje z offu obraz freudowskiej, okrutno-czułej mateczki, która pachnie salonem kosmetycznym, widzi basenik, zziębnięte konie, albo herosów sportu. Gulasz z Winnipeg. Nie do strawienia" - wścieka się krytyk i dodaje w charakterystycznym dla siebie stylu: "Guy Maddin to tylko ściemniacz!", podpierając się cytatem z Olgi Tokarczuk: "Kicz jest imitowaniem wzruszenia, grzebaniem przy podstawowym pierwotnym afekcie i ubieraniem go w treści, które są za ciasne".
Wiemy już, że Maciejewskiemu film się nie podobał, wiemy też, że reszcie krytyki "Moje Winnipeg" przypadło do gustu. Oto przykłady: "Wytarło się dziś nadużywane określenie: 'oryginalny', to prawda. Ale jeśli są twórcy, którzy faktycznie oryginalne kino tworzą, Maddin należy do nich bez wątpienia. 'Moje Winnipeg' uwodzi, straszy i śmieszy jednocześnie - warto dać się temu kinowemu szaleństwu porwać" - to Paweł T.Felis w "Wyborczej". Z "pewną taką nieśmiałością" wspiera go Karolina Pasternak na stronach INTERIA.PL: "Choć początkowo dziwaczna mozaikowa forma ni to fabuły, ni dokumentu, ni dziennika, ni poematu wydaje się odstręczać od filmu Maddina, szybko wtapiamy się w atmosferę Winnipeg, wiedzeni miarowym, hipnotycznym głosem narratora. Wsiadamy z reżyserem do pociągu i udajemy się w jego słodko-gorzką podróż, z której - jak to bywa z podróżami - nikt z nas nie wróci nie odmieniony".
Zobacz zwiastun filmu "Moje Winnipeg":
O ile w przypadku filmu Maddina mieliśmy do czynienia z krytyczną różnorodnością, o tyle kolejna z premier - "Weronika postanawia umrzeć" - nie podbiła serca choćby jednego z recenzentów. W czym problem? Chyba w literackim źródle - powieści Paolo Coelho.
"Snuje się 'Weronika...', z rzadka przerywając sen widza niezamierzenie śmiesznymi pseudomądrościami made by Coelho ('Rzeczywistość jest tym, co większość uzna za rzeczywistość'). Papier jest cierpliwy, ale doświadczeni scenarzyści powinni byli przewidzieć, że ten sam bełkot ze zwykłego banału, którym był w piśmie, na ekranie urośnie do banału do siódmej potęgi. A umieszczenie podobnych dialogów w zlepku niedobrze podrobionych klisz z filmów o nieprzystosowaniu, psychiatrykach, szlachetnych lekarzach o niekonwencjonalnych metodach, jest zwyczajnie żenujące" - to Magdalena Michalska na łamach "Dziennika".
Nieco łagodniejszy i bardziej wyrozumiały jest Paweł T.Felis: "Zaledwie druga pełnometrażowa ekranizacja prozy Paulo Coelho (co, zważywszy na popularność pisarza, może wydawać się zaskakujące) nie jest filmem ani szczególnie udanym, ani zdecydowanie niedobrym - nikogo od śmierci nie uratuje, ale też nikogo o samobójcze myśli nie przyprawi. Jest poprawny: ilustracyjny wprawdzie i naiwny, ale natężenie kiczu (wyjąwszy zakończenie) jest w nim dużo mniejsze, niż można by się spodziewać".
Hmm, ciekawe. Chwalić film za to, że nie jest tak kiczowaty, jak się spodziewaliśmy....
Zobacz zwiastun filmu "Weronika postanawia umrzeć":
Do polskich kin trafiły w piątek również dwie rosyjskie produkcje. "Dzień w Juriewie" to ubiegłoroczny laureat publiczności Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
"W ramach kryminalnej zagadki umieszcza reżyser obraz całkiem przekonujący, wciągający klimatem, głębokimi czerniami. I choć to obraz namalowany tymi samymi farbami, jak te, które widzieliśmy wcześniej, to jednak odrobinę bardziej złożony i wieloznaczny niż większość typowych portretów ponurej rosyjskiej rzeczywistości" - chwali Serebrennikowa ("rosyjskiej duszy szuka u Gogola, Dostojewskiego, w cerkiewnych chórach, prawosławnych rytach") Wojtek Kałużyński w "Dzienniku".
Odmiennego zdania jest Paweł Mossakowski ("GW"): "W zestawieniu z naturalistycznym sztafażem i oczywistością pierwotnej motywacji (chęć odnalezienia zaginionego dziecka) ta spirytualistyczna podróż wypada sztucznie i nieprawdziwie, a koncept rozmija się z obrazem. Ambitna porażka w sumie, ale rzecz nietuzinkowa; wielu krytyków zachwyci - można pływać wokół niej godzinami i stronicami" - notuje recenzent "Wyborczej".
"Ambitna porażka" - czyż nie tak pisze się o filmach, które się nie do końca rozumie...?
Zobacz zwiastun filmu "Dzień w Juriewie":
O wiele gorszą prasę, niż "Dzień w Juriewie" ma kolejna rosyjska propozycja - "Słowo jak głaz". Ale znów mamy recenzenckie starcie Kałużyński-Mossakowski.
Według krytyka "Dziennika" film "ostatecznie zatrzymuje się tam, gdzie na dobre powinien się zacząć, kopiuje wzory zbyt mechanicznie, przekształcając w obraz przerysowany, sieriozny i cokolwiek siermiężnie sklecony. Finał odwołujący się do 'Taksówkarza' też nie wygląda wiarygodnie przygnieciony optymistycznym na siłę postscriptum. Nie ogląda się tego źle, 'Słowo jak głaz' broni się ciekawym tłem, inscenizacją rodzajowych obrazków, ale zmarnowanego potencjału tym bardziej żal" - zauważa Kałużyński.
Paweł Mossakowski także oglądał film Scorsese: "Anton ma być zasadniczy i 'honorny' (ciągle powtarza patetyczną mantrę 'moje słowo jest jak głaz'), twardy i zdecydowany - jest zaś śmieszny i straszliwie irytujący; ciężko z nim wytrzymać pięć minut, co dopiero sto. Jego batalię wieńczy kompletnie nieprawdopodobna scena niemal żywcem ściągnięta z 'Taksówkarza' Scorsese; wzorce były dobre, tylko uczeń niezdolny".
Zobacz zwiastun filmu "Słowo jak głaz":
Na koniec recenzenckiego zestawienia dwie komedie. Dlaczego zostawione na deser? Bo można w ciemno obstawiać, co polska krytyka napisze o produkcjach typu "komedia romantyczna".
"Komedia romantyczna to nie jest gatunek, który wymaga profetycznych umiejętności, ale są jakieś granice przewidywalności" - tak Paweł Mossakowski obnaża narracyjne prostactwo"Przypadkowego męża"
"W miłości nie ma mądrych, szewc bez butów chodzi, a spontaniczność lepsza jest od ostrożnej kalkulacji - takie oto morały płyną z tej komedii romantycznej, w której Uma Thurman gra (z poświęceniem godnym lepszej sprawy) Emmę, popularną panią psycholog udzielającą sercowych porad w nowojorskiej rozgłośni radiowej" - to jeszcze Mossakowski.
Diana Rymuza ("Dziennik") nie ma lepszego zdania o filmie: "Między ustami a brzegiem pucharu niewiele się dzieje ciekawego. Postacie wyglądają na wycięte z kartonu. Uma Thurman jako aktualna superdziewczyna raczy swoich słuchaczy banałami, od których uszy i ręce opadają. Jest przy tym tak drewniana, że nawet gdy odkrywa, iż owe recepty na nic się zdają, bo miłość jest nieprzewidywalna, ciągle trudno uwierzyć w jej przemianę. (...) Reklamowany zaś jako następca 'Dziennika Bridget Jones' film Griffina Dunne'a ma z tamtym hitem wspólnego jedynie Colina Firtha".
Na ciekawą sprawę zwraca za to uwagę Karolina Pasternak w recenzji na stronach INTERIA.PL:
"Co zabawne, mamy tu pokaźnych rozmiarów cytat z Bollywoodu. Chcąc zaimponować pani doktor i co nieco rozerwać jej sztywne towarzystwo strażak Patrick zabiera gromadę do swoich ziomków czyli na hinduskie przyjęcie. I jak się okazuje, piskliwy kobiecy śpiew, feeria barw i obowiązkowy bollywoodzki taniec to w sumie najzabawniejszy fragment komedii. Przypadek, czy Hollywood jest już w opowiadaniu swoich bajek tak do cna wyjałowiony, że musi sięgać... do zupełnie innej bajki?" - pyta retorycznie recenzentka.
Zobacz zwiastun filmu "Przypadkowy mąż":
I wreszcie "Kocham cię, Beth Cooper" - uwaga! - film, którego nie zobaczyła krytyczka "Dziennika" a widział Paweł T. Felis z "Wyborczej" (zazwyczaj to on "załapuje" się na "brak pokazu prasowego").
Widział film i co? "Boleśnie mizeryjna komedyjka" - rozpoczyna Felis i złośliwie kontynuuje: "Film Chrisa Columbusa, który zasłynął ekranizacjami 'Harry'ego Pottera', to komedia niebywale wysmakowanego poczucia humoru: rzut kuchenki mikrofalowej w ścianę - ha, ha!; Denis rąbnięty przez samochód Beth - ha, ha!; Denis upadający na podłogę przy otwieraniu szampana - ha, ha!; dżip wjeżdżający w sam środek luksusowego apartamentu - ha, ha! Przykładów jest znacznie więcej, a Denis wychodzi dzięki nim na zakamuflowanego supermana - po każdym kolejnym upadku podnosi się i z siniakami na twarzy kroczy dumnie dalej" - pisze Felis i puentuje: "Jak superman czy może raczej jak Benny Hill?".
Magdalena Michalska ma tę przewagę, że filmu nie widziała. Pisze więc o reakcji amerykańskiej krytyki: "Krytycy po premierze filmu narzekali na złagodzenie pierwowzoru literackiego, który przełożony dosłownie na ekran otrzymałby w amerykańskich kinach kategorię od 18 lat. Jak a razie film, który w USA był grany w kinie od początku lipca, nie zwrócił się. Recenzje na zachodzie były miażdżące, łącznie z określeniem go 'najgorszym filmem roku 2009', a dziennikarze uznali go za 'hymn na cześć prowadzenia samochodu po pijaku'" - wylicza Michalska.
Kończy retorycznie: "Polski dystrybutor nie zdecydował się pokazać filmu dziennikarzom. Czyżby wiedział, że jest się czego wstydzić?".
Zobacz zwiastun filmu "Kocham Cię, Beth Cooper":