Reklama

Gilda Gray: Sierota z Krakowa, która podbiła Hollywood

Była jedną z wielkich gwiazd lat 20. ubiegłego wieku, ale los nie okazał się dla niej łaskawy.

Była jedną z wielkich gwiazd lat 20. ubiegłego wieku, ale los nie okazał się dla niej łaskawy.
Gilda Gray naprawdę nazywała sie Marianna Michalska /Hulton Archive /Getty Images

Królowa tańca shimmy Gilda Gray pewnie nie miałaby nic przeciwko legendom i plotkom, które do dziś krążą na jej temat - wszak sama przyczyniła się do ich powstania. Byłaby jednak zawiedziona, że jest ich tak mało w rodzinnej Polsce, gdzie jej nazwisko pozostaje niemal nieznane. Tak, tak, egzotyczna Gilda urodziła się w 1901 r. w Krakowie jako Marianna i mniej więcej tyle wiemy na pewno o jej dzieciństwie.
 
Jakiś czas spędziła w sierocińcu, lecz jak długo i dlaczego, już trudniej ustalić. Niektóre źródła podają, że jej rodzice zginęli w wypadku, inne mówią o tragicznie zakończonych zamieszkach ulicznych, kolejne, że ludzie, którzy zabrali kilkuletnią Mariannę z sierocińca, byli jej biologicznymi rodzicami. Przybrani czy prawdziwi, dość, że państwo Michalscy wkrótce zdecydowali się spróbować szczęścia w Ameryce i około 1909 r. osiedlili się wśród polskich emigrantów na przedmieściach Milwaukee.

Kolejna wzmianka o pannie Michalskiej jest nie mniej zagmatwana. Według magazynu "Time", który opisywał historię naszej rodaczki, miała wyjść za mąż jako 11-latka, a rok później urodzić dziecko. Wiele wskazuje jednak na nieco mniej kontrowersyjną wersję: skrzypka Johna Góreckiego poślubiła jako 14-latka, a ich syn Martin przyszedł na świat kilka miesięcy później. Zapewne to ciąża skłoniła młodych do zamążpójścia, bo Marianna wcale nie myślała o losie żony i matki. Scena, światła i oklaski - o tym marzyła, zabawiając śpiewem gości podłego baru "Cudahy’s Saloon", prowadzonego przez teścia. Według legendy to właśnie tu, zupełnie przypadkiem, powstał shimmy, jeden z popularniejszych i - jak przystało na standardy epoki - dwuznacznych stylów tańca dekadenckich lat 20.

Pewnego wieczoru Mariannie wyleciało z głowy kilka wersów amerykańskiego hymnu "The Sta-Spangled Banner", ale niczym niezrażona, zamiast śpiewać, zaczęła po prostu potrząsać do rytmu ramionami i biodrami, choć uwagę publiczności przykuwał raczej jej falujący biust. Z zachwyconego tym pokazem tłumu miało paść pytanie: "Cóż takiego tańczy ta mała?". "I’m shaking my chemise!" ("Potrząsam swoją koszulą!") - odkrzyknęła Marianna, a jej polski akcent zrobił resztę. "Chemise" stało się "shimmy".

Reklama

Nie mając jeszcze 18 lat, porzuciła męża i syna i ruszyła do bardziej światowego Chicago. Tam, w jednym z barów, wypatrzył ją wodewilowy pianista i łowca talentów Frank Westphal, mąż Sophie Tucker, jednej z popularniejszych artystek sceny lat 20. Tucker znała siłę dobrego pseudonimu. Sama urodziła się na Podolu jako Sonia Kalisz, startowała śpiewając w knajpie za napiwki. Mariannie zasugerowała, by z poczciwej Mary Gray, jak wtedy kazała się nazywać, zamieniła się w tajemniczą Gildę, przywodzącą na myśl "kombinację luksusu i uroku, a także klasy i rezerwy".

I rzeczywiście, zmysłowa Gilda szybko zwróciła uwagę ekstrawaganckiego impresaria z Broadwayu Florenza Ziegfelda. Dzięki występom Polki w jego Ziegfeld Follies szaleństwo shimmy ogarnęło całą Amerykę, a Gray stała się jednym z symboli lat 20., które tak trafnie opisywał F. Scott Fitzgerald w "Wielkim Gatsbym". Ale rewia była tylko środkiem do celu. Prawdziwym marzeniem Gildy było rodzące się Hollywood.

W 1923 r. wzięła rozwód z Johnem Góreckim i wyszła za mąż za swojego nowego menedżera, Gilla Boaga, z którym ruszyła na podbój Zachodniego Wybrzeża. Przez pierwsze lata ze swoim shimmy pojawiła się w paru niemych produkcjach, ale dopiero film "Aloma z południowych mórz" zrobił z niej gwiazdę. "Aloma" zarobiła oszałamiającą jak na tamte czasy sumę 3 mln dolarów w pierwszych trzech miesiącach, plasując się na 1. miejscu wśród najbardziej dochodowych filmów 1926 r.

Do sukcesu przyczyniła się objazdowa akcja promocyjna z Gildą, prezentującą na żywo shimmy, nazywane przez co bardziej pruderyjnych Amerykanów "diabelskim tańcem", a przez tych tolerancyjnych uznawanym za fikuśny i "świetnie rzeźbiący szyję i ramiona". Nic dziwnego więc, że jej kolejnym filmem była "Diabelska tancerka", wyprodukowana przez

Samuela Goldwyna. Jednak dopiero następny film, "Picadilly" z 1929 r., spodobał się krytykom, wyliczono też, że z kontraktem opiewającym na 15 tys. dolarów tygodniowo, za każdą minutę tańca shimmy Gilda inkasowała 178,51 dolara.

Kto wie, do czego mogłaby więc dojść, gdyby nie krach na giełdzie 1929 r. i Wielki Kryzys, w czasie których straciła całą swą fortunę. Co prawda udało jej się zdobyć jeszcze niezły kontrakt w Palace Theater w Nowym Jorku, ale jej kariera filmowa nigdy nie odzyskała już blasku. W tym samym roku rozwiodła się z drugim mężem (on podobno bił, ona ponoć zdradzała). Niedługo potem wyszła za mąż po raz trzeci, za wenezuelskiego dyplomatę, ale i ten związek rozpadł się szybko. W dodatku zaczęło szwankować jej zdrowie. W wieku 30 lat przeszła zawał serca, co ostatecznie uniemożliwiło jej wielki powrót.

Wprawdzie w 1936 r. udało jej się jeszcze wystąpić w muzycznym "Wielkim Ziegfeldzie", ale wszystkie sceny z jej udziałem wycięto. Szczęście w nieszczęściu: walcząca z problemami finansowymi Gilda miała chociaż powód, by pozwać wytwórnię o odszkodowanie. Nie zdało się to na wiele, bo w 1941 r. ogłosiła bankructwo, co nie zniechęciło jej jednak, by podczas II wojny światowej prowadzić zbiórki datków na rzecz dawno niewidzianej ojczyzny. Po wojnie sprowadziła nawet do Ameryki sześciu Polaków, którym zorganizowała godziwy start i opłaciła edukację.

Nigdy nie zapomniała o smaku minionej sławy i z gorzką satysfakcją oglądała "Gildę", przebój 1946 r. z Ritą Hayworth w roli głównej. Oskarżyła twórców filmu o bezprawne wykorzystanie jej biografii, żądając miliona dolarów odszkodowania. W 1954 r. zdołała doprowadzić do ugody. Nie była to chyba jednak wielka kwota, bo ostatnie lata życia Gilda spędziła w pokoju wynajmowanym od szefa straży pożarnej studia Warner Brothers.

W połowie grudnia 1959 r. przeszła poważne zatrucie pokarmowe, a 22 grudnia dopadł ją drugi, śmiertelny zawał serca. W skromnych nekrologach wspominano jej wywiad sprzed lat. Wyrażała w nim zadowolenie, że króciutkie sukienki znów wracają do łask, choć nie dorównają temu, co "w ryczących latach 20.". "Może i dziś ryczy się głośniej, ale to myśmy mieli więcej zabawy"- przekonywała.

MP

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy