Frank Sinatra: Mistrz ekstazy
Amerykanie uważają go za swój skarb narodowy. Dziś już nie pamiętają, że był kapryśnym kobieciarzem. Wolą mówić o jego dobrym sercu, zrozumieniu dla ludzi wszystkich kolorów skóry i wyznań oraz wielkim talencie.
Intensywny błękit oczu, głos, od którego panie mdlały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyczucie rytmu i naturalny talent aktorski sprawiły, że zyskał miano dziecka szczęścia. Dorastając w ubogiej rodzinie włoskich imigrantów, nie miał przecież ciekawych perspektyw. Tymczasem - wbrew utyskiwaniom wiecznie zatroskanej matki ("Co z ciebie wyrośnie!") - znalazł się na szczycie. Mieszanka wybuchowa znana jako Frank Sinatra do dziś działa cuda, a jego przeboje - "Strangers In The Night", "Let It Snow", "My Way", "Have Yourself a Marry Little Christmas", "I’ve Got You Under My Skin" czy "New York, New York" - pamięta, nuci i interpretuje po swojemu cały świat.
Urodził się 12 grudnia 1915 roku w miasteczku Hoboken w stanie New Jersey. Poród nie należał do łatwych - ważącego 6 kg chłopca trzeba było wyciągać z brzucha mamy siłą, używając kleszczy. Narzędzia uszkodziły m.in. bębenek w uchu dziecka. Początkowo malec nie oddychał. Na szczęście babcia - przytomna, jak wszystkie włoskie matrony - polała go strumieniem zimnej wody. - Wydobyłem z siebie głos, który brzmiał raczej demonicznie niż bosko. Żaden jasnowidz, słysząc go, nie przewidziałby kariery, jaka stała się moim udziałem - żartował.
Sinatrom się nie przelewało. Syn miał kompleksy z powodu blizn - pamiątek po porodzie. - Byłem paskudny! - narzekał. Nie przeszkadzało mu to jednak w podbojach miłosnych, i to w czasach, w których za nagabywanie dziewcząt można było wylądować w areszcie. Mało kto wie, że pod koniec lat 30. właściciel boskiego głosu trafił za kratki właśnie za uwodzenie!
W muzyce zakochał się, gdy usłyszał Binga Crosby'ego. W aktorstwie - gdy zrozumiał, że ekran go lubi. Zdolny i ambitny, znalazł pracę w miejscowym klubie, skąd trafił do orkiestry Tommy'ego Dorseya. Podobno podpisał z szefem kapeli wyjątkowo pechowy kontrakt. Miał mu płacić nawet po odejściu. Lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że z kabały pomogła mu się wyplątać mafia. I że rodzice Franka pochodzili z tego samego miasteczka na Sycylii, co cieszący się złą sławą ojciec syndykatu zbrodni Charles "Lucky" Luciano.
W 1942 roku Frank zaczął rozważać solową karierę. Udało się - droga na szczyt stała otworem. W latach 40. aż 17 jego utworów znalazło się w czołówce list przebojów. Miał dobre i złe okresy. Zdarzył się przestój w karierze muzycznej, lecz powodzenie w Fabryce Snów zrobiło swoje - jego głos znów sprzedawał się jak świeże bułeczki.
Gdy pierwsza żona Nancy (miał ich w sumie cztery) siedziała w domu z trójką dzieci, on spędzał czas w ramionach pięknych pań. Źle znosił odmowę. Jeśli jakaś wpadła mu w oko, zabiegał o nią tak długo, aż uległa. Będąc z Nancy, oszalał na punkcie kobiety wampa, gwiazdy Hollywood Avy Gardner. Żona, wytropiwszy romans, zażądała rozwodu. Nie sprzeciwiał się. Natychmiast poprosił Gardner o rękę. Był ślub, huczne wesele, ich związek z lubością śledziła prasa. Nie trwał długo. Ava w 1952 roku zaszła w ciążę, usunęła ją, rok później najsłynniejsza para świata przestała się do siebie odzywać.
Paradoksalnie to wtedy zaczęły się złote lata w karierze filmowej charyzmatycznego wokalisty. W 1953 roku otrzymał Oscara za drugoplanową rolę szeregowca Angelo Maggio w "Stąd do wieczności". Kolejne ekranowe strzały w dziesiątkę to: "Faceci i laleczki", "Wyższe sfery", "W 80 dni dookoła świata", "Tak niewielu". Był lojalnym członkiem słynnej paczki przyjaciół Rat Pack z Humphreyem Bogartem na czele i idolem w nowym stylu. Piszczące z zachwytu fanki wyczekiwały przed hotelami, a gdy wysiadał z limuzyny, mdlały, próbując trafić w jego ramiona lub choćby zdobyć autograf.
Ten niewinnie wyglądający perfekcjonista nie cierpiał, gdy mówiono o nim "Prezesunio" lub "Pan Dyrektor". Wolał przydomek "Głos". Jak inni koledzy z panteonu gwiazd, był chodzącą sprzecznością. Uwielbiał eleganckie ciuchy i drogie limuzyny, ba, popisywał się bogactwem, choć z trudem znosił nierówności społeczne. Zdarzało mu się wpaść w najczarniejszą rozpacz, by chwilę później zdumiewać wybuchami śmiechu. Po tym, jak uprowadzono jego syna Franka Juniora, nigdy już nie wyzbył się manii prześladowczej. Według czwartej żony, Barbary, nie znosił krytyki. Bywał zarozumiały i porywczy. Z Avą kłócił się kilka razy dziennie, co nieraz kończyło się rękoczynami. Jednocześnie każda kobieta czuła się przy nim, jakby była królową: tą jedyną, najważniejszą na świecie.
Oskarżany o kontakty z mafią, nie został wpuszczony na pogrzeb Marilyn Monroe. Szczerze nienawidził swoich największych hitów: "Strangers In The Night" i "My Way". Nie cierpiał też rock’n’rolla, co nie przeszkadzało mu kochać przeboju The Beatles "Something". I choć miewał wyszukane zachcianki, zachował też mnóstwo ludzkich cech. Na każdym kroku walczył z rasizmem. Zależało mu na równym traktowaniu wszystkich - bez względu na kolor skóry, wyznanie, pochodzenie. Kolegom z zespołu nie dawał taryfy ulgowej, ale też bronił ich, gdy któregoś (np. Sammy’ego Davisa Juniora) obrażano, nazywając "czarnuchem". Był do bólu sprawiedliwy, uczciwy, szczery. - Miał kochające, dobre serce, które byłoby jeszcze lepsze, gdyby nie cena, jaką płacił za sławę - mówiła jego córka Nancy.
Po raz ostatni wystąpił 25 lutego 1995 roku, śpiewając piosenkę "The Best Is Yet To Come". Gdy jako 82-latek umierał na raka pęcherza moczowego, żegnał się słowami, które brzmiały, jak jej tytuł: "Najlepsze ciągle przed nami". Według innej wersji wyszeptał: "Przegrywam". Co miał na myśli? Zwolennicy teorii spiskowych twierdzą, że spodziewał się wyjścia na jaw wieloletnich powiązań z włoską mafią. Na szczęście tę tajemnicę wielki Frank na zawsze zabrał do grobu - oczywiście razem z butelką ukochanej whiskey Jack Daniels. Po śmierci Sinatry gmach Empire State Building skąpał się w błękicie, światła w Las Vegas przygasły, a kasyna ogłosiły minutę ciszy.
Maciej Misiorny