Franciszek Pieczka: Nic nie muszę
"Ja już nic nie muszę, ale jeszcze wiele mogę. Zdaję sobie sprawę, że w moim wieku każdy przeżyty dzień jest wielką wygraną" - uważa Franciszek Pieczka. 93-letni aktor zapewnia, że mimo iż chciałby żyć jak najdłużej, nie boi się śmierci.
Franciszek Pieczka od lat jest związany z Warszawą, choć pochodzi ze Śląska. Urodził się w Godowie, na Górnym Śląsku. "Ślązakiem jestem i jako Ślązak umrę" - podkreślił w rozmowie z PAP.
W jednym z wywiadów dla "Tele Tygodnia" mówił, że jego ojciec pracował czterdzieści lat na kopalni. "Miałem sześcioro rodzeństwa i byłem najmłodszy. (...) Zgodnie z górniczą tradycją, w której idzie się śladami ojca, poszedłem pracować pod ziemię. Po roku zacząłem się uczyć w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym w Katowicach. Jego ukończenie dawało miejsce na każdej uczelni - poza szkołami artystycznymi - bez egzaminu. Zacząłem studia na Politechnice Gliwickiej, ale po miesiącu zrezygnowałem i pojechałem do Warszawy, aby się dostać do szkoły teatralnej" - wspominał.
"To był początek lat pięćdziesiątych, obowiązywały różne skierowania i nakazy. Aby zmienić kierunek studiów potrzebna była zgoda ministerstwa. Byłem młody i przebojowy. Bez umawiania się wparowałem do gabinetu ministra i go przekonałem. Potem trzeba było zdać egzamin do szkoły teatralnej, a tu już zaczął się rok akademicki. Zdawałem go w prywatnym mieszkaniu Aleksandra Zelwerowicza, który wówczas był dziekanem wydziału aktorskiego i miał niepisane prawo przyjęcia dodatkowo jednego studenta. Dostałem się! Kiedy powiedziałem o tym w domu, posypały się na mnie wszystkie śląskie pierony. Bo inżynier to porządny zawód, a aktor - w pojęciu mego ojca - będzie chodził głodny" - opowiadał.
Pieczka ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Pierwsze kroki jako aktor stawiał na scenach teatrów, m.in. Dolnośląskiego w Jeleniej Górze i Ludowego w Nowej Hucie. Na dużym ekranie zadebiutował w 1954 roku, epizodyczną rólką w "Pokoleniu" Wajdy. "Byłem tam właściwie statystą, graliśmy z Wiesławem Gołasem dwóch Niemców z patrolu. Naszym głównym zadaniem było sikać pod latarnię. Stojąc z karabinami uskutecznialiśmy tę swoją fizjologię" - powiedział PAP.
"Wybieraliśmy się z Wieśkiem na plan, ubrani w te mundury, w hełmach. Przy hotelu Polonia, gdzie była baza kierownictwa produkcji, czekała na nas nyska, która miała nas zawieźć na miejsce zdjęć. Wsiadaliśmy do samochodu, gdy obok nas przeszło dwóch zawianych, lekko zataczających się chłopaków. Gapili się w tę nyskę, aż jeden z nich powiedział do drugiego: 'Józik, znowu są!'. Zaczęli się do nas dobierać, chcieli wtargnąć do nyski i nas poszturchać. Na szczęście zjawił się ktoś z produkcji i usunął tych dwóch warszawiaków. Takie to wspomnienia starego dziadka" - dodał.
Po "Pokoleniu" wystąpił m.in. w "Matce Joannie od Aniołów" Kawalerowicza (1960) oraz "Rękopisie znalezionym w Saragossie" (1964) Wojciecha Jerzego Hasa. Przełomową rolą w jego karierze był Gustlik Jeleń w serialu "Czterej pancerni i pies". Członkiem dzielnej załogi czołgu "Rudy" był - obok m.in. Janusza Gajosa, Włodzimierza Pressa i Romana Wilhelmiego - w latach 1966-1970. Kreacja przyniosła mu ogromną popularność - to dzięki niej zaskarbił sobie wielką sympatię polskich widzów na całe dziesięciolecia. Kiedy w 1995 r. Telewizja Polska zorganizowała plebiscyt na najbardziej lubiany polski serial, pierwsze miejsce przypadło właśnie "Czterem pancernym".
Znakomite oceny zebrał także za kreację w poetyckim "Żywocie Mateusza" Witolda Leszczyńskiego (1967), gdzie wykreował tragiczną postać nadwrażliwego mężczyzny o duszy dziecka. "Byłem wtedy jeszcze młodym aktorem, to była bardzo ciekawa postać" - skomentował.
"W tym czasie, kiedy kręciliśmy ten film, wystąpiłem w 'Słońce wschodzi raz na dzień' w reżyserii Henryka Kluby. Zagrałem tam Haratyka, przywódcę górali, silną osobowość organizującą całe społeczeństwo, który w końcu skończył tragicznie, bo wylądował w więzieniu. Ten film pięć lat przeleżał na półkach. Sądzę, że gdyby wszedł na ekrany w tym samym czasie co 'Żywot Mateusza', to reżyserzy, czyli moi potencjalni pracodawcy, mieliby dużo lepszy obraz moich możliwości aktorskich, mojego emploi" - podkreślił.
W latach 1964-1969 aktor pracował w Starym Teatrze w Krakowie, a w latach 1969-1974 należał do zespołu warszawskiego Teatru Dramatycznego. Na scenie krakowskiej grał w inscenizacjach Zygmunta Huebnera oraz spektaklach Jerzego Jarockiego. Wystąpił także w tytułowej roli w "Woyzecku" (1966) w dramacie Georga Buechnera w reżyserii Konrada Swinarskiego czy - na scenie warszawskiej - w "Marchołcie grubym a sprośnym" Jana Kasprowicza w reżyserii Ludwika René (1970).
W 1971 roku aktor zagrał w "Perle w koronie", drugiej części trylogii Kazimierza Kutza o strajku górników przeciwko zamknięciu nierentownej kopalni. Jak przyznał, wpływ na jego podejście do odgrywanej postaci miały osobiste doświadczenia. "Mój ojciec pracował pod ziemią, pamiętałem wszystkie jego opowieści o górnictwie. Zresztą sam zanim poszedłem do szkoły teatralnej przez rok czasu pracowałem na kopalni. Poznałem to zagadnienie namacalnie, wręcz własnoręcznie, stąd miałem większą łatwość do przekazania emocji na kopalni" - powiedział. "Śląsk bardzo dużo zawdzięcza Kutzowi przez ten jego śląski cykl. Jako reżyser niezwykle dużo zrobił dla śląskiej społeczności, choćby pokazując w swoich filmach różne społeczne uwikłania" - ocenił.
Z Kutzem pracował także przy trzeciej części - "Paciorkach jednego różańca" (1979). Lata 70. przyniosły szereg kreacji Pieczki w ekranizacjach największych dzieł literatury polskiej. Aktor zagrał pamiętne role Czepca w "Weselu" Wajdy (1972), proboszcza w "Chłopach" Jana Rybkowskiego (1973), starego Kiemlicza w "Potopie" Jerzego Hoffmana (1974), fabrykanta Mullera w "Ziemi obiecanej" Wajdy" (1974), a po latach wcielił się także w św. Piotra w "Quo Vadis" Jerzego Kawalerowicza (2001).
Jak opowiadał, szczególnie wspomina współpracę z Andrzejem Wajdą; reżyserem niezwykle otwartym na propozycje aktorów. "W jednej ze scen 'Ziemi obiecanej' Muller w skarpetach i z cygarem pokazuje gościom swoje apartamenty. Zaproponowałem Wajdzie, żeby on to już krótkie cygaro zgasił i odłożył sobie na później. Ten gest najlepiej charakteryzował tę postać, Wajda przyjął to od razu" - przytaczał.
"W 'Weselu' grałem Czepca, który z kosą w ręku namawia panów, żeby się ruszyli. Jest naładowany emocjami, nabuzowany. Powiedziałem Wajdzie, że on powinien się wyładować już po wyjściu z domu, że wtedy powinien wykonać jakiś oczyszczający gest. Zaproponowałem, żeby uderzył tą kosą po szyjach gęsi, Wajdzie się to niezmiernie spodobało" - opowiadał Pieczka. "Więc po pierwszym ujęciu wyszedłem, zamachnąłem się kosą i uciąłem dwie gęsie głowy. Scenę trzeba było powtórzyć, więc przed dublem podbiegli do mnie członkowie ekipy prosząc, żebym tak celował, żeby tych gęsich głów więcej poleciało. Oni te gąski natychmiast sobie skubali i mieli na bankiety. Im więcej było gąsek bez głów, tym większe były przyjęcia. Stąd miałem motywację, żeby ich jak najwięcej ściąć" - dodał.
Franciszek Pieczka wystąpił też w "Bliźnie", pierwszym filmie fabularnym Krzysztofa Kieślowskiego (1976). "On wcześniej pracował jako dokumentalista i był bardzo nastawiony na to, żeby to wykorzystać. W filmie mój bohater, dyrektor kombinatu, zostaje wezwany przed egzekutywę partyjną. Kieślowski zaprosił do udziału w tej scenie prawdziwych politruków. Powiedziałem mu, że nie mam żadnych doświadczeń w tej materii, nie jestem nawet w partii, nie znam tego hermetycznego języka. Kieślowski kazał mi się po prostu bronić, ale mnie zależało, aby to miało ręce i nogi. Dlatego poprosiłem, żeby mi to napisał, a ja zagram tak, jakbym improwizował. Po to przecież jestem aktorem" - opowiadał.
Od 1976 roku był związany z warszawskim Teatrem Powszechnym, wtedy pod dyrekcją Huebnera. Na scenie był m.in. Wodzem Brombdenem w interpretacji "Lotu nad kukułczym gniazdem" wg Kena Keseya i Dale'a Wassermana (1977) czy Tomaszem Stockmannem we "Wrogu ludu" Henrika Ibsena w reżyserii Kazimierza Kutza (1979), Kreonem w "Antygonie" według tekstu i w reżyserii Helmuta Kajzara (1982) i Wujkiem w "Kartotece" Tadeusza Różewicza reżyserowanej przez Michała Ratyńskiego (1984).
Na tej scenie występował też w trzech ostatnich spektaklach. Zagrał m.in. Wilhelma Foldala w "Johnie Gabrielu Borkmanie" Henryka Ibsena w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza (2006), Makarego w Fredrowskim "Gwałtu, co się dzieje!" Gabriela Gietzky'ego (2006) i Ala Lewisa (partnerował mu jako Willy Zbigniew Zapasiewicz) w "Słonecznych chłopcach" Neila Simona w reżyserii Macieja Wojtyszki (2008) - przedstawieniu o dwóch starych wodewilowych aktorach, którzy prowadzą sarkastyczny, inteligentny dialog.
Pieczka w filmach grywał także księży ("Dziura w ziemi" Andrzeja Kondratiuka, "Przypadek Pekosińskiego" Grzegorza Królikiewicza), rabina ("Cud w Krakowie", reż. Diana Groo) oraz mędrców - choćby mistrza mów pogrzebowych w "Requiem" Witolda Leszczyńskiego czy karczmarza Taga w "Austerii" Jerzego Kawalerowicza (1982).
"Jestem aktorem charakterystycznym, moja transformacja do postaci filmowej jest bardzo duża. W polskich filmach wcielam się głównie w pozytywnych bohaterów. W niemieckich, w których też dużo grałem, byłem obsadzany jako szwarccharakter. Grałem np. chorobliwie zazdrosnego męża, który wynajmuje mieszkanie naprzeciw okien własnego domu, żeby móc podglądać, czy żona go zdradza czy nie. Ostatecznie moja postać w tym filmie strzela i morduje, w Polsce to byłoby nie do pomyślenia" - podkreślił aktor.
Jednak, jak zaznaczył, z jego aktorskiego punktu widzenia nawet jeżeli gra się negatywną postać, to pracując nad jej uwarunkowaniami i motywacjami trzeba wyszukiwać, skąd się biorą dane cechy. "W pewnym sensie broni się swojej postaci, nawet jeśli jest jednoznacznie zła" - zauważył.
W 1990 roku pierwszy raz zagrał u Jana Jakuba Kolskiego, w "Pogrzebie kartofla". Z reżyserem aktor współpracował potem jeszcze kilka razy - przy "Jańcio Wodniku" (1993), "Cudownym miejscu" (1994), "Grającym z talerza" (1995), "Historii kina w Popielawach" (1998), "Jasminum" (2006) i niedawnym "Serce, Serduszko" (2014). Jak wspominał Pieczka, Kolskiego poznał jeszcze kiedy tamten był dzieckiem i asystował swojemu ojcu, montażyście. "Pewnego dnia powiedział do mnie: 'Ja też będę reżyserem'. Po latach zadzwonił do mnie i powiedział, że dotrzymał obietnicy, po czym zapytał, czy zagram w jego filmie" - opowiadał.
Jak wyznał Pieczka, jest wdzięczny losowi, że go zetknął z Janem Kolskim. "Pomimo szalonej różnicy wieku między nami, nasza wrażliwość na otaczający świat jest zbliżona. Zawsze komfortowo pracowało mi się u Janka na planie, wszystkie te filmy dobrze wspominam. Janek był zresztą sympatyczny nie tylko dla mnie czy aktorów w ogóle, ale dla wszystkich. Swoim zachowaniem zawsze pokazywał, że cała ekipa to współtwórcy zdarzenia pod tytułem film fabularny" - powiedział.
"Filmy Kolskiego są zupełnie inne niż te, które się robi współcześnie. Teraz jest moda na jakieś straszliwe przyspieszenie. Montaż w filmie jest bardzo gęsty, wszystko ma szaleńcze tempo, za mało jest czasu na refleksję. Mnie staremu to przeszkadza. Świat powinien się trochę zatrzymać, ludzie powinni trochę pomyśleć. Może to zatrzyma brutalizację życia, która przecież kształtuje młodzież. Narzekamy na młodych, że są tacy i owacy, ale oni biorą przykład ze starych. Jeżeli dyskurs polityczny czy społeczny jest tak brutalny, to młodzież nie będzie się inaczej zachowywać, bo skądś przecież bierze wzorce" - dodał.
Ostatnim tytułem w którym zagrał jest "Syn Królowej Śniegu" Roberta Wichrowskiego. To złamana baśniową konwencją opowieść o dzieciobójstwie, z udziałem m.in. Michaliny Olszańskiej, Anny Seniuk i Ewy Szykulskiej. Pieczka, który od kilku lat przed kamerą pojawia się tylko okazyjnie, wyjaśnił, że do zaangażowania w ten projekt przekonał go scenariusz. "Tematyka tego filmu mnie bardzo zafrapowała w związku z rzeczami, które dziś się dzieją. Panuje szaleńczy egoizm, egoizm życia za wszelką cenę" - powiedział aktor PAP.
"Poza tym mój najmłodszy wnuk ma 14 lat, więc tym bardziej byłem chętny, żeby zagrać starego Kazimierza opiekującego się małym Marcinem. Kazimierz wprowadza tego chłopaczka w nowe rejony, w poezję. Dopiero w tym świecie wyciszają się wszystkie brzydkie sprawy, którymi jesteśmy bombardowani na co dzień. Prawdziwy spokój dla obu tych bohaterów następuje jednak dopiero w momencie, kiedy obaj są w innym wymiarze, w innym świecie. Wtedy przekonuję małego, że już nie musi się niczego bać i nigdzie nie musi się spieszyć" - dodał.
"Sam zdaję sobie sprawę, że w moim wieku każdy przeżyty dzień jest wielką wygraną. Chciałbym żyć jak najdłużej, ale nie boję się śmierci. Ja już przeżyłem swoje. Nie mam już wygórowanych aspiracji co do swoich poczynań, prywatnych czy zawodowych, stąd mam ten komfort wyciszenia. Ja już nic nie muszę, ale jeszcze wiele mogę" - podkreślił aktor.