Fenomen australijskiego gladiatora
Ma status gwiazdy, jednego Oscara, ale nie przejmuje się konwenansami, jest miłośnikiem piwa i nie przykłada zbytniej wagi do swojego wyglądu. Na czym zatem polega fenomen Russella Crowe'a?
Gdy trzy lata temu Baz Luhrmann rozpoczął przygotowania do swojej superprodukcji "Australia", Nicole Kidman miał partnerować Russell Crowe w roli drovera (australijskiego poganiacza bydła). W końcu rola trafiła do Hugh Jackmana, kolejnej gwiazdy z Antypodów, która karierę zaczęła w musicalach.
Pewnie dobrze się stało, bo dość szorstki styl gry Crowe'a nie pasowałby do stylu Luhrmanna. Z drugiej jednak strony, to właśnie Crowe z plejady "Aussie Stars" ostatniej dekady (jak Jackman, Hugo Weaving, Guy Pearce, Eric Bana, David Wenham, Sam Worthington...) stanowi kwintesencję australijskiej męskości, której częścią byli właśnie droverzy. To też kwintesencja stylu aktorskiego Crowe.
Jak go widzą w Hollywood?
Stosunek do Russella Crowe'a jest w Hollywood dwojaki. Z jednej strony magazyn "People" uznaje go za najseksowniejszego mężczyznę, Akademia nagradza trzema nominacjami i Oscarem, w środowisku ma już status gwiazdy, krytycy uznają za najlepszego aktora ostatniego czasu. Z drugiej strony, to "bloody Aussie guy", który mówi to co myśli, szczerze i uczciwie do bólu, nie przejmuje się konwenansami, a wszelkie incydenty kończące się bijatyką traktuje jako "reakcję na sytuację".
Irytuje i fascynuje, a co najciekawsze w tym wszystkim, to nie część marketingu czy świadomie budowanego wizerunku opracowanego przez grupę PR-owców. To część kultury, w której wyrósł.
Czy Russell Crowe to fenomen? I tak, i nie. Fenomenem, a może symptomatycznym trendem jest popularność aktorów z Antypodów. Grono australijskich aktorów i aktorek w Hollywood z roku na rok się powiększa. Nicole Kidman, Naomi Watts, Toni Collete, Miranda Otto, Cate Blanchett, wspomniani już Pearce, Bana, Weaving, Jackman... Lista jest długa. W zmagającym się od kilku lat z kryzysem australijskim przemyśle filmowym ich sukces zrodził nadzieje, że swoją rozpoznawalnością zwrócą uwagą widowni na lokalne produkcje. Problem w tym, że rzadko są oni kojarzeni z Australią, a po wylądowaniu w Los Angeles pracują przede wszystkim nad pozbyciem się australijskiego akcentu. Fakt, że wszyscy wykazują niezwykłą lojalność w stosunku do swojego kraju. Od czasu do czasu biorą udział w australijskich produkcjach, co pozwala zdobyć większe fundusze na film i reklamę tytułu.
Australia, farma i krowy
Również Crowe choć pracuje w USA, ma apartament w Sydney, farmę poza miastem, gdzie hoduje swoje ukochane krowy. Twierdzi, że do Stanów wyniesie się wówczas, gdy Australia i Europa zostanie zatopiona. A w kwestii akcentu, warto wspomnieć pewną anegdotę związaną z jednym z pierwszych castingów Crowe w Ameryce.
Na castingu do filmu "Skazani na Shawshank" jedna z producentek zasugerowała mu, że jeśli chce zrobić karierę w Hollywood, musi na castingach mówić z amerykańskim akcentem. Russell się zirytował. Jak stwierdził w wywiadzie w 2003 roku, w programie Enough Rope z Andrew Dentonem: "Nie jest ważne, skąd jesteś, liczy się twoja praca, a pracą aktora jest granie i umiejętność wcielenia się w każda postać. Z reżyserem liczy się przede wszystkim szczera relacja, a udając amerykański akcent zaczynam taką relacje od kłamstwa". Typowe australijskie poczucie uczciwości i tamtejszego "fair go".
Russell Ira Crowe urodził się w Nowej Zelandii i właściwie od dziecka był związany z filmem. Jego rodzice dowozili bowiem jedzenie na plany zdjęciowe, dzięki czemu mały Russ zadebiutował na ekranie w wieku 6 lat. Jako nastolatek marzył jednak o karierze muzyka. W 1980 roku Crowe vel. Russ Le Roq (sic!) wydał swój pierwszy singiel z symptomatycznym utworem "I want to be like Marlon Brando" (czasem porównuje się jego styl gry do słynnego młodego gniewnego Hollywood) i założył zespół o nazwie Roman Antix, który później przekształcił się w grupę 30 Odd Foot of Grunts, w której artysta gra i śpiewa do dnia dzisiejszego.
Praprababka Crowe była Maoryska, a poza tym w jego rodzinie znalazło się miejsce dla Walijczyka, Szkota, Norwega, Anglika czy Irlandczyka. Typowa dla Antypodów mieszanka kulturowa.
Droga do kariery
Jego droga na hollywoodzki panteon była podobna, jak większości australijskich gwiazd. Pierwszą profesjonalną rolę dostał w musicalu "Rocky Horror Show" reżyserowanym przez Daniela Abineri w połowie lat 80. Abineri obsadził go później w kilku innych swoich produkcjach. W wieku 21 lat postanowił zdawać do szkoły aktorskiej, ale po rozmowie z jednym z techników ze szkoły stwierdził, że niczego nowego się nauczy prócz złych przyzwyczajeń i manierycznej gry.
Potem przyszły telewizyjne epizody, w tym w niezwykle popularnym w Australii serialu "Neighbours" (połączenie naszego "Klanu" z "M jak miłość"), małe role filmowe i przełom - "Romper Stomper" (1992). Brutalny, eksploatujący (po raz pierwszy w kinie australijskim) wizerunek azjatyckiej mniejszości film Geoffreya Wrighta zdobył 3 (z 9 nominacji) lokalnych Oscarów, czyli nagród Australijskiego Instytutu Filmowego. Crowe zachwycił mocną, bezkompromisową rolą skinheada i został okrzyknięty najzdolniejszym aktorem młodego pokolenia. Swój talent potwierdził w rok wcześniejszym "Dowodzie" (świetny duet z Hugo Weavingiem) czy "The Sum of Us" (zagrał homoseksualistę).
A oto jak Russell Crowe radzi sobie na scenie w roli... wokalisty:
W 1995 roku otworzyły się dla niego bramy Hollywood. W "Zabójczej perfekcji" biegał nago obok Denzela Washingtona, z którym po latach spotkał się znowu na planie "Amerykańskiego gangstera". W "Magii dla początkujących" wystąpił w roli zawadiackiego detektywa. W końcu mało udany, ale znaczący dla jego kariery western z Sharon Stone "Szybcy i martwi". To podobno Stone namówiła reżysera filmu Sama Raimi, by zaangażował mało znanego australijskiego aktora. Po premierze,gwiazda "Nagiego instynktu" okrzyknęła Crowe najseksowniejszym facetem w Hollywood, a media zaczęły się interesować, kim jest też ten "słynny naznaczony" przez samą seksbombę.
Oscar, czyli nareszcie doceniony
O aktorze zaczęło być głośno po nominacji do Oscara za drugoplanową rolę w "Informatorze", a krytycy chwalili występ Crowe'a w "Tajemnicach Los Angeles". W końcu nadszedł czas "Gladiatora". Co stało się potem, opisywać nie trzeba. Crowe zyskał status gwiazdy, a jeśli za role życia uznać częstotliwość porównywania każdego kolejnego występu do tego jednego dokonania, to z pewnością rola Maximusa taką rolą życia Crowe jest. I trzeba było jego talentu, a także wytrwałości charakterystycznej dla "Aussie battlera", by próbować przełamać ten wizerunek.
Z początku wydawało się, że zapomniano, iż australijski aktor dobrze czuje się zarówno w filmie sensacyjnym, jak i komedii ("Szaleństwa miłości", "Mystery Alaska"). Nastały więc czasy na występy w takich filmach, jak "Dowód życia" czy "Człowiek ringu". Gdy Crowe od czasu do czasu starał się przełamać ten wizerunek - "Piękny umysł" czy "Dobry rok" - film był przyjmowany przez fanów co najmniej ozięble. Crowe próbował nadal - pojawił się w udanym remake'u słynnego westernu "3.10 do Yumy", zagrał reportera w "Stanie gry", dowodził statkiem w filmie swojego rodaka Petera Weira "Pan i władca: Na krańcu świata".
"Gladiator" to także początek dość nietypowej przyjaźni wybuchowego farmera z Australii z wyrafinowanym Anglikiem - Ridleyem Scottem. Panowie współprodukują razem filmy, pracują nad scenariuszami, a Crowe występuje niemal w każdym filmie Scotta ("Amerykański gangster", "Dobry rok", "W sieci kłamstw" czy najnowszy "Robin Hood").
Przeczytaj naszą recenzję filmu "Robin Hood".
Styl gry Crowe'a, a także jego publiczny wizerunek (budowany z początku raczej spontanicznie i nieświadomie) wynika z XIX-wiecznego, podszytego kulturalnym nacjonalizmem etosu australijskiego "bushmena" (czego idealnym przykładem klip muzyczny z Chrissie Hydne "Never Be Alone Again"). Z drugiej strony wizerunek fana rugby,wspierającego finansowo lokalną drużynę (vide "South Side Story", dokument z 2007 roku), miłośnika piwa, który nie przykłada zbytniej wagi do swojego wyglądu wypływa z typowego australijskiego poczucia męskości zakorzenionego w tej kulturze, współcześnie powiązanego właśnie ze sportem i obrazem tzw. working-class battler.
Ucieleśnienie męskości
Gdy przeanalizować role, w które wcielał się Crowe, okaże się, że do każdej postaci dokładał trochę "australijskości", poczucia "fair go", walki o swoje, maskulinizmu, egalitaryzmu, równości i uczciwości, prostoty ocierającej się niekiedy o naiwność... Elementów stanowiących o kulturze czerwonego kontynentu. Podobny typ narodowy stworzyli kiedyś Paul Hogan, Jack Thompson czy Bryan Brown. Crowe, poprzez swoje agresywne zachowanie ("w stylu samca Alpha", jak określił to kiedyś jeden z krytyków australijskich), zarówno na ekranie jak i poza, stał się ucieleśnieniem konkretnej marki - "Australasian masculinity", która trafiła na przełomie wieków na podatny grunt. W latach 90. XX wieku Hollywood zaczęło bowiem cierpieć na nadmiar metroseksualnych aktorów w stylu Toma Cruise'a czy Brada Pitta i "prawdziwych" mężczyzn zmuszone było importować, a Australia okazała się tu doskonałym rynkiem.
Crowe na początku swojej kariery zasłynął nie tylko rolami w filmach, ale przede wszystkim wybuchowym charakterem. Tabloidy co chwilę rozpisywały się o uszkodzonych częściach ciała nieszczęśników, którzy mieli pecha znaleźć się w zasięgu pięści (czy też telefonu...) "gladiatora" w barach i innych przybytkach publicznych.
W końcu jednak Maximus przesadził i popełnił grzech śmiertelny. Rozbił małżeństwo uwielbianej przez Amerykanów królowej komedii romantycznych - Meg Ryan. Tego już fani nie mogli mu wybaczyć? Na szczęście dla siebie i nieszczęście jego wielbicielek, Crowe ożenił się ze swoją wieloletnia przyjaciółką Danielle Spencer (kiedyś aktorka, aktualnie próbuje sił jako piosenkarka), doczekał się dwóch synów i przemienił w odpowiedzialnego tatusia.
Dziś Russell Crowe to już marka sama w sobie. Fenomen czy nie, produkt australijskiej kultur czy też nie, jedno jest pewne - to utalentowany "bloke" (czyt. "man") z charyzmą, którą kamera kocha.