"Ewa chce spać": Filmowy debiut Barbary Kwiatkowskiej
Ponad pół wieku od premiery filmu ukazał się na księgarskich półkach wywiad-rzeka z reżyserem Tadeuszem Chmielewskim pod tytułem "Jak rozpętałem polską komedię filmową". To właśnie jego "Ewa chce spać" z 1958 r. była pierwszym - i od razu bardzo udanym - krokiem do tworzenia filmów, które bawiły i do dziś bawią miliony Polaków.
W PRL-u robienie komedii wymagało nie tylko mistrzowskiego rzemiosła, ale i sprytu. Bo decydenci jej nie lubili i traktowali z podejrzliwością. W latach 50. za wzorcowe uważano komedie radzieckie, w których bohater realizował jedynie słuszną linię partii, a jego przeciwnicy byli wyśmiewani i piętnowani. Inaczej było w komediach francuskich, przede wszystkim René Claira i Jacquesa Tatiego, które zainspirowały Chmielewskiego. Po premierze "Ewy..." zarzucano mu nawet niesłusznie naśladownictwo francuskich mistrzów.
Fabuła była prosta: do pewnego miasteczka przyjeżdża Ewa Bonecka (Barbara Kwiatkowska), która ma podjąć naukę w tutejszym technikum. Okazuje się, że przyjechała za wcześnie, a zrażony jej gafami portier z internatu (Stanisław Milski) wygania ją na ulicę. Dziewczyna błąka się z walizką po mrocznych zaułkach, napotykając po drodze dziwne typy, m.in. Lulka (Roman Kłosowski), młodego kandydata na złodzieja. W końcu trafia na komisariat policji, gdzie wszyscy w panice przygotowują się do inspekcji osławionego majora Piętki...
Widz, który śledzi wydarzenia w odrealnionym świecie pełnym groteskowych bohaterów, może się zdziwić, że punktem wyjścia opowieści są autentyczne wydarzenia. Otóż reżyser, za radą jednego ze swych mentorów z łódzkiej Filmówki, śledził uważnie prasę, szukając inspiracji do przyszłych scenariuszy. Kiedyś trafił na notatkę o chłopcu, który - jak filmowa Ewa - przyjechał za wcześnie do szkoły z internatem i noc spędził na posterunku milicji. W filmie Ewa, przerażona wydarzeniami na komisariacie, zamyka się w zbrojowni, z której zabiera granat. Ta sytuacja też oparta jest na autentycznym zdarzeniu (tyle że bez granatu).
W rzeczywistości głównym bohaterem tego incydentu był... przyszły reżyser Jan Łomnicki (twórca m.in. serialu "Dom"). "Janek lubił się napić, zawsze dopisywał mu dobry humor, co w robotniczej Łodzi nie było dobrze widziane - wspomina Tadeusz Chmielewski. - Raz poszedł do baru na dworcu i zadarł z milicjantami. Zaczął uciekać, wpadł do jakiejś bramy, wbiegł na pierwsze piętro i okazało się, że to komisariat. Łomnicki, niewiele myśląc, zatrzasnął się w jednym z pomieszczeń. I zaczęły się pertraktacje przez drzwi. Milicjanci obiecali mu, że go puszczą i nie napiszą na niego raportu. Oczywiście, gdy tylko Łomnicki otworzył drzwi, tamci go 'zdrutowali'".
W filmie Ewa wychodzi ze zbrojowni z granatem, więc przerażeni policjanci nie mogli jej "zdrutować". Baśniowa poetyka i policyjne mundury nie mogły nikogo zmylić. Widzowie doskonale czuli, że film jest kpiną z milicjantów i otaczającej rzeczywistości. Większość dowcipów o milicjantach, które są opowiadane do dziś, powstała w latach 70. Ale także w latach 50. "kursowały" anegdoty na ich temat. Wielu funkcjonariuszy nie umiało wtedy czytać ani pisać. Władza dawała im poczucie bezkarności i wyjątkowości w zastraszonym społeczeństwie. Śmiech był jedynym sposobem odreagowania milicyjnego chamstwa i częstych aktów bezprawia.
Chmielewski wiedział doskonale, że nawet w okresie popaździernikowej odwilży nie ma szans na realizację komedii o milicjantach. "Postanowiłem udać wariata i nakręcić bajkę, zachowując subtelne aluzje do tego, co obserwowałem na ulicy" -mówił reżyser.
Początkowo o napisanie dialogów chciał poprosić Stefana Wiecheckiego, legendarnego Wiecha. Odwiódł go od tego Zbigniew Cybulski, przekonując, że nie jest to ten typ humoru. Reżyser zaproponował więc współpracę Jeremiemu Przyborze. To przyszły współtwórca Kabaretu Starszych Panów jest autorem takich perełek jak: "Kup pan cegłę. Odpalasz pan stówkę, ocalasz pan główkę" i "Student Lulek pcha się pod łapy klientowi, któren z rozpaczy może studenta chromolnąć tak, że aż ten dany się skicha".
W filmie oglądamy całą plejadę znakomitych aktorów charakterystycznych. W policjantów wcielili się Wacław Kowalski, Stefan Bartnik, Gustaw Lutkiewicz i Zygmunt Zintel. Grono rzezimieszków reprezentowali: bardzo młody Roman Kłosowski, Ludwik Benoit i Wojciech Turowski. A w niektórych epizodach i jako statystów oglądamy autentycznych drobnych opryszków i złodziejaszków. Dwaj z nich byli nawet doprowadzani na plan w kajdankach, bo przeskrobali coś już w czasie zdjęć.
Na tle charakterystycznych postaci z życiorysami wypisanymi na twarzach błyszczą naturalną urodą i młodzieńczą świeżością odtwórcy ról pary głównych bohaterów - 17-letnia wtedy Barbara Kwiatkowska i 25-letni Stanisław Mikulski. Późniejszy Hans Kloss tak podsumował po latach swój udział w filmie: "Byłem amantem. Ewa i ja zakochujemy się. Na koniec młody adept paragrafów Roman Kłosowski doprowadza do takiego spiętrzenia absurdu, że sytuację może rozwiązać już tylko pojawienie się prawdziwej Milicji Obywatelskiej. (...) Publiczność bawiła się świetnie na tym filmie, natomiast MO nie pokochała tytułu. Uznali, że jest zamachem na powagę służb porządkowych".
Z angażem Barbary Kwiatkowskiej związana jest pewna mistyfikacja. Do dziś w wielu źródłach można przeczytać, że dostała tę rolę po zwycięstwie w konkursie tygodnika "Film", a zmagania konkurentek relacjonowała prasa i Polska Kronika Filmowa. "Pic konkursu na odtwórczynię Ewy polegał na tym, że Basię Kwiatkowską wybrałem dużo wcześniej - wyznaje reżyser. - Szyto już nawet dla niej kostiumy. Od początku wiedziała, że wygra. Zgodziłem się na konkurs, bo dla mojego filmu była to świetna i darmowa reklama. Basia była niebywale piękna i w naturalny sposób niewinna, co od razu budowało ciekawy kontrast z bandziorami. Miała przy tym talent aktorski".
Kwiatkowska miała jedną wpadkę na planie, która mogła doprowadzić do nieszczęścia. Filmowa Ewa popada w niełaskę u portiera, ruszając jego garnek z zupą. W rzeczywistości aktorka tak niefortunnie przesunęła garnek, że doprowadziła do wybuchu kuchenki. Na szczęście nic nikomu się nie stało.
W PRL-u najciekawsze treści można było odnaleźć między wierszami, a w filmach nieprawomyślne komunikaty i dowcipy ukrywano w aluzjach albo w tle. W "Ewa chce spać" zabawnym odniesieniem do absurdów PRL-u są choćby wszechobecne idiotyczne napisy instruktażowe i hasła, jak: "Przezorny policjant w każdym obywatelu widzi przyszłego przestępcę", "Jesteś podchmielony - zachowaj podwójną równowagę", "Oddany do użytku 20 dni przed terminem" (napis na nowym budynku, który się zawalił).
Pod koniec filmu Chmielewski wyrównał także osobiste rachunki. Postać wszechwładnego reżysera, która pojawia się w finale, została ucharakteryzowana na Aleksandra Forda, który rządził ówczesną kinematografią i był przeciwny dopuszczeniu do produkcji "Ewy...". W Forda wcielił się Henryk Kluba.
Film nie tylko odniósł sukces w Polsce, ale też został uhonorowany na prestiżowym festiwalu w San Sebastian - przyznano mu Złotą Muszlę (z prawdziwego złota!) i Nagrodę Scenarzystów Hiszpańskich. Do San Sebastian reżyser pojechał z Barbarą Kwiatkowską. W mieście pojawił się również Roman Polański, bardzo wtedy zakochany w młodej aktorce. I tu życie dopisało puentę do filmu o złodziejach i nierozgarniętych policjantach. Polański zabawiał się na plaży z miejscową policją w kotka i myszkę, ponieważ stróże prawa ścigali go za... zbyt kuse kąpielówki.
Piotr K. Piotrowski