Reklama

Ewa Błaszczyk: Od ludzi oczekuję otwartości

Wspaniała aktorka, pieśniarka, mama. Jej życie załamało się po wypadku w 2000 roku, kiedy jedna z córek, Ola, zapadła w śpiączkę. Ewa Błaszczyk jednak nie poddała się. Od lat pomaga małym pacjentom. – Nie mam łaski wiary, ale chcę wierzyć w Boga – mówi aktorka.

Wspaniała aktorka, pieśniarka, mama. Jej życie załamało się po wypadku w 2000 roku, kiedy jedna z córek, Ola, zapadła w śpiączkę. Ewa Błaszczyk jednak nie poddała się. Od lat pomaga małym pacjentom. – Nie mam łaski wiary, ale chcę wierzyć w Boga – mówi aktorka.
- Moim hobby jest życie - mówi Ewa Błaszczyk /AKPA

Ewa Błaszczyk to aktorka filmowa i teatralna. Obecnie można ją zobaczyć m.in. w Teatrze Studio w monodramie "Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam".

Razem z Jackiem Janczarskim aktorka tworzyła szczęśliwą rodzinę. W 1994 roku na świat przyszły ich córki bliźniaczki, Ola i Mania. Pisarz zmarł 2 lutego 2000 roku. W tym samym roku Ola zakrztusiła się tabletką, w wyniku czego zapadła w śpiączkę, w której jest do dzisiaj.

W jaki sposób spędza pani święta Wielkanocne?

- Nie mam na nie szczegółowego planu. Wczoraj wróciłam z Bydgoszczy, bo ciągle jeżdżę, gram monodram Fallaci i śpiewam recitale. Do tego mam chorych rodziców. Ale w tym całym natłoku różnych rzeczy wiem, że będzie świąteczne śniadanie i przyjdzie tłum ludzi.

Reklama

Do pani domu?

- Tak, zawsze, bo Ola jest w domu. Nie mogę jej ze sobą nigdzie zabrać. Jeśli to się kiedyś zmieni, wtedy zmienią się świąteczne zasady.

Ilu gości będzie?

- Przynajmniej 30. Powiem, żeby każdy coś przyniósł do jedzenia, no bo się nie zaharuję.

Planuje pani coś upiec?

- Nie piekę i nie gotuję, wszystko kupuję. Jestem mężczyzną, który wychodzi na zewnątrz, żeby zarobić pieniądze. Tylko wtedy wszystko może funkcjonować. Gdybym chciała robić zakupy, sprzątać, to wtedy nie mogłabym działać, robić tego wszystkiego, co mnie pochłania. A jeszcze by nas trzeba było utrzymywać. Dbam jednak o to, by udekorować trochę dom. Uwielbiam, jak on jest ciepły, przytulny, z kominkiem, baziami i kwiatami, najlepiej polnymi, a nie naprężonymi jak twardy mięsień. Dlatego cieszy mnie wiosna. Ta pora roku ma w sobie dużą moc. Za każdym razem niesie nadzieję.

Jak się obchodziło Wielkanoc w pani rodzinnym domu?

- Zawsze jeździliśmy do babci. W czasie wojny moi rodzice poznali się pod Radomiem. Tata był najmłodszym partyzantem w AK na Kielecczyźnie, mamie spadła bomba na dom w Radomiu. Zrządzeniem losu mieliśmy dwie babcie w jednym miejscu. Byli też wujkowie, stryjkowie - całe gniazdo rodzinne. Chodziło się na grzyby do lasu, a na raki nad rzekę, nad którą stał młyn z kołem młyńskim, paliło się ogniska, bawiło. Cudowna baza, z której można czerpać do śmierci. Każde kolejne pokolenie uwielbiało tam jeździć, a dzieci znajomych, które też tam bywały, płakały, gdy trzeba było wyjeżdżać. Dostawaliśmy mnóstwo ciepła, było wiele różnych zwierząt, kury, które miały imiona, a których nie zabijało się, tylko hodowało na jajka. Pies bawił się z kotem, który jemu, dużemu "wilkowi", wkładał łeb do pyska. A jak wybuchł pożar, to się jeździło do niego zabytkową "zośką".

W gronie pani przyjaciół jest ksiądz Wojciech Drozdowicz.

- Po wypadku Oli ksiądz parafii w Jastrzębiu poradził mi, żebym poszła do kościoła, w którym zostały ochrzczone dziewczynki. Wybrałam się tam z mamą mojego męża. Strasznie lało. Czekałam przed kościołem pod parasolką, gdy zobaczyłam jakiegoś faceta z kobietą i dzieckiem w wózku, który zaproponował, żeby w domu obok przeczekać deszcz. Po jakimś czasie powiedziałam, że nie mogę dłużej czekać na księdza proboszcza, a on na to: "Ale to ja jestem". To był Wojtek, właśnie wrócił z Syberii. Ta kobieta była jego siostrą. Tak się poznaliśmy, w deszczu, a potem zapytałam: "Wojtek, czy ty byś ze mną nie założył takiej fundacji?". Zaczęliśmy coś pisać i rysować na serwetkach i tak się zaczęło.

Powiedziała pani kiedyś: "Nie dostąpiłam łaski wiary, ale bardzo się staram". I że czasami pani Boga o coś prosi, a czasem się z nim kłóci. Czego jest więcej - próśb czy kłótni?

- Nie, ja się nie kłócę, ja mam swój styl rozmowy, trochę taki, którego używała Matka Teresa, gdy pisała: "No, zaraz, Matko Bosko! Ja tu potrzebuję trochę kasy, bo muszę zrobić coś dla starych kobiet"...

... do cholery!

- No, właśnie, do cholery! (śmiech) To jest po prostu argumentowanie, które ma różne temperatury. Może nie mam łaski wiary, ale mam wolę, żeby wierzyć. Codziennie rano, od nowa.

Codziennie trzeba zaczynać od początku?

- Ale to też jest fajne.

Wymaga pani dużo od ludzi?

- Tak. Ale od siebie też. Od ludzi oczekuję otwartości, empatii, szaleństwa, a przede wszystkim dobrej woli.

Stworzyła pani klinikę "Budzik". Teraz chce zrobić takie miejsce dla dorosłych. To misja pani życia?

- Nie. To nie jest główna siła napędowa, ale to jest ważne i cholernie ciekawe. Przecież mówimy o nowoczesnych badaniach nad mózgiem. To jest wielka tajemnica.

Jak można wspomóc fundację?

- Wysyłając SMS o treści "Budzimy" na nr 75250 (6,15 zł z VAT), przelać darowiznę, przekazać 1 procent podatku.

Co jest pani odskocznią od obowiązków, hobby?

- Moim hobby jest życie, a odpoczywam w saunie. Zawsze jest mi zimno, więc lubię się ogrzać. Sauna to moja ekstrawagancja. Czasem uda mi się na tydzień wyskoczyć. Ale zawsze jestem pod telefonem.

Rozmawiała Katarzyna Ziemnicka

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Błaszczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy