Edoardo Falcone: Commedia all’italiana
Chciałbym żeby widz, wychodząc z kina, pomyślał sobie: "No proszę, prawdziwa commedia all’italiana!" - mówi Edoardo Falcone, reżyser filmu "Jak Bóg da", która w piątek, 26 sierpnia, wejdzie na ekrany polskich kin.
"Jak Bóg da" to zabawna i mistrzowsko zagrana komedia pomyłek. Entuzjastycznie przyjęta na pokazach przedpremierowych przez polską publiczność. Tommaso to ceniony rzymski kardiochirurg. I ateista. Wraz z żoną Carlą i dwójką dorosłych już dzieci tworzą modelową, nowoczesną, mieszczańską rodzinę. Przynajmniej tak im się wydaje. Gdy ich syn zapowiada, że ma rodzinie coś ważnego do powiedzenia, ojciec jest przekonany, iż jego latorośl ma zamiar wyznać im, że jest gejem.
Programowo brzydzący się dyskryminacją Tommaso jest dumny, że nadarza się okazja, by udowodnić sobie i całemu światu, jak otwartym i tolerancyjnym jest człowiekiem. W końcu przychodzi dzień "coming outu" i Andrea wyznaje: "Postanowiłem zostać... księdzem". Tu kończy się tolerancja i otwartość ojca. Jego osobistym wrogiem staje się charyzmatyczny ksiądz Pietro, który zdaniem chirurga namieszał jego synowi w głowie. Tommaso przygotowuje iście szatański plan...
Skąd wziął się pomysł na ten film?
Edoardo Falcone: - Chciałem stworzyć film, który będzie mówił o naszej rzeczywistości w humorystyczny, obrazoburczy sposób. Zawsze byłem entuzjastą klasycznej commedia all’italiana. Najważniejszymi punktami odniesienia byli dla mnie Monicelli, Risi, Germi i Scola. Ale także ich scenarzyści: Age, Scarpelli, Maccari, Sonego, Vincenzoni. Dlatego też szukałem innego pomysłu niż typowa komedia romantyczna czy farsa. Pomysł wziął się z obserwacji. Znam wielu ludzi, którzy twierdzą, że są tolerancyjni, demokratyczni i oświeceni, ale w rzeczywistości zupełnie niezdolni do akceptacji krytyki własnych poglądów, co jest zupełnym przeciwieństwem tego, co mówią. Taki jest też Tommaso, zarozumiały lekarz, który przez spotkanie z wyjątkowym księdzem, Don Pietro, będzie musiał obrócić swoje życie i wszystko, co uważał za pewnik, do góry nogami.
Jak przebiegała współpraca z Marco Martanim przy pisaniu scenariusza?
- Nigdy wcześniej nie pracowałem z Marco. To było naprawdę szczęśliwe spotkanie. Jest nie tylko świetnym scenarzystą, ale też wspaniałą osobą; kimś, kto pracuje z pasją i nigdy nie osiada na laurach. Mam nadzieję, że nadal będziemy razem pracować.
Ten film to pana reżyserski debiut. Co skłoniło pana do zrobienia tak dużego kroku?
- Głównym powodem było to, że chciałem mieć pełną kontrolę nad projektem. Bycie scenarzystą jest świetne, ale czasem też frustrujące. Pracuje się miesiącami nad projektem, który w pewnym momencie zostaje nam w pewnym sensie odebrany. Od tego momentu jakby przestajemy istnieć. Jedyne, co możemy zrobić, to pójść do kina i zobaczyć, co ktoś inny zrobił z tym, co napisaliśmy. Czasem jest to wspaniałe przeżycie, ale czasem wręcz przeciwnie.
Jak wyglądał proces tworzenia filmu?
- To było jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Film wymaga miesięcy skupienia i całkowitego poświęcenia. Życie prywatne staje się niejako dodatkiem do projektu, który się tworzy. Od pomysłu, poprzez scenariusz, obsadę, zdjęcia, aż po postprodukcję to nieustanne parcie naprzód pomimo tysiąca przeciwności, ale też niezrównana satysfakcja.
Którą fazę wspomina pan najlepiej?
- Trudno powiedzieć. Oczywiście, jako scenarzysta szczególnie doceniam pisanie. Trafne przeczucie, nagły zwrot akcji, zdanie, które kończy scenę - to niezmiennie wspaniałe chwile. Ale potem zostajemy rzuceni na plan zdjęciowy i otwiera się przed nami nowy świat. Odkrywamy wtedy wszystkie cuda i zagrożenia w pracy z aktorami i ekipą.
Co było najbardziej skomplikowane?
- Zdecydowanie praca na planie. To jak jakiś niesamowity piekielny krąg, gdzie jednocześnie musimy być Wergiliuszem, Dantem, Beatrycze i Charonem.
Co zdecydowało o wyborze obsady?
- Praca z aktorami to dla mnie podstawa. Nawet jeśli jest to komedia, zależy mi na tym, by wszyscy aktorzy byli przekonujący. Po tygodniach propozycji i wątpliwości, kiedy padł pomysł obsadzenia Gassmana i Gialliniego w głównych rolach, od razu wiedziałem, że to będzie strzał w dziesiątkę. Tak też było. Koło doskonale dopełnia też jedna z najwspanialszych aktorek naszego kina, Laura Morante, jako niezadowolona żona. Reszta poszła już z górki: mnóstwo przesłuchań i spotkań, aby każdą rolę obsadzić z takim samym zaangażowaniem.
Czy może pan przedstawić nam bohaterów filmu?
- Tommaso jest człowiekiem, który ma strasznie wysokie mniemanie o sobie, ale w każdym innym aspekcie jest jakby pusty w środku. Jego żona Carla to nieszczęśliwa i sfrustrowana kobieta. Bianca, ich starsza córka, jest śliczną idiotką. Gianni, jej chłopak, to ambitny agent nieruchomości, który nie cofnie się przed niczym. Andrea jest ulubieńcem Tommaso, ale też jego największym rozczarowaniem. No i Don Pietro, ksiądz, który w żaden sposób nie przypomina księdza, ale który w pośredni lub bezpośredni sposób odmieni życie głównych bohaterów.
Jak pracowało się z Giallinim i Gassmanem?
- Marco i Alessandro to fantastyczni aktorzy o dużym dorobku i z dużym doświadczeniem życiowym. Cudownie było móc być ich reżyserem. Myślę, że obaj nadali swoim postaciom pewnej prawdziwości i szczerości, za co jestem im niezmiernie wdzięczny.
A inni aktorzy?
- Ze wszystkimi chciałem nawiązać szczere ludzkie relacje, a przy tym nie tracić z oczu pracy nad ich postaciami. Kiedy czasem na nich wpadam, wciąż mnie pozdrawiają, więc chyba nie poszło najgorzej.
Jak opisałby pan ten film?
- Ciężko jest mi znaleźć definicję. Chciałbym po prostu, żeby widz, wychodząc z kina, pomyślał sobie: "No proszę, prawdziwa commedia all’italiana!"