Drzwi do nawiedzonego domu
Po ponad dwóch dekadach robienia "strasznych filmów", Guillermo del Toro sądzi, że zrozumiał, dlaczego widzowie uwielbiają odczuwać przerażenie w ciemnej sali kinowej.
- Będąc ssakami, musimy zaspokajać pewną ilość bardzo podstawowych, niemal emocjonalnych potrzeb, których nie jesteśmy w stanie realizować w społeczeństwie z uwagi na liczne ograniczenia - mówi reżyser. - Odgrywamy przemoc, grozę, śmiech i inne emocje poprzez obcowanie z przedstawieniami tychże, czy to w filmach grozy, czy też teatrze bądź literaturze. Dzięki tym przedstawieniom zyskujemy możliwość bezpiecznego, społecznie oswojonego oczyszczenia z bardzo trudnych, ciężkich, mrocznych emocji.
- Opowiadanie historii jest również jedną z podstawowych potrzeb człowieka jako gatunku - dodaje - a w nią z kolei wpisane jest opowiadanie historii przepełnionych grozą. Historie te były z nami od początku, i będą też z nami u kresu wszystkiego.
46-letni del Toro z hukiem objawił się na filmowej scenie w 1993 r., kiedy to zaprezentował publiczności przyjęty z uznaniem horror "Cronos". Od tego czasu pochodzący z Meksyku twórca dał się poznać jako scenarzysta, producent i/lub reżyser takich obrazów, jak "Mutant" (1997), "Kręgosłup diabła" (2001), "Blade: Wieczny łowca II" (2002), "Hellboy" (2004), "Labirynt fauna" (2006), "Sierociniec" (2007) i "Hellboy: Złota armia" (2008). Całkiem niedawno zaś spędził dwa lata w Nowej Zelandii, przygotowując się do ekranizacji "Hobbita", by ostatecznie zrezygnować z funkcji reżysera dwuczęściowego filmu. Decyzja ta podyktowana była kłopotami finansowymi studia MGM, które skutkowały coraz to nowymi opóźnieniami w produkcji filmu (del Toro nadal pracuje przy "Hobbicie" jako scenarzysta - przyp. tłum.). - Było to doświadczenie warte zachodu - przyznaje jednak.
Zobacz zwiastun filmu "Sierociniec":
Oprócz tego reżyser poświęcił nieprzeliczone godziny na realizację jednego ze swoich zawodowych marzeń, jakim jest filmowa adaptacja minipowieści "W górach szaleństwa" H. P. Lovecrafta. Niestety, projekt upadł z powodów... finansowych.
- Próbowaliśmy - mówi ze smutkiem del Toro. - Naprawdę wzięliśmy się za bary z tym całym przedsięwzięciem. Jestem z tego bardzo dumny. Staram się żyć, nie pielęgnując w sobie żalu. Decyzje, jakie filmy robić, a jakich nie robić, podejmuję w sposób bardzo przemyślany. Jeśli już czegoś się podejmę, to doprowadzam rzecz do końca - a niemożność ukończenia danej rzeczy jest wpisana w konsekwencje każdej takiej decyzji.
Nie oznacza to bynajmniej, że del Toro pozostaje bez pracy - nic bardziej błędnego. Kiedy do niego zadzwoniłem, przebywał akurat w Toronto, gdzie przygotowuje się do realizacji "ściśle tajnego" filmu z gatunku science fiction, zatytułowanego "Pacific Rim". Jako producent zaangażowany jest w produkcję obrazów "The Haunted Mansion" (Nawiedzony dwór), "Kot w butach 3D", "Rise of the Guardians" i "Pinokio", a być może do tytułów tych niedługo będzie można dopisać nową adaptację "Pięknej i bestii" z Emmą Watson (obecnie del Toro jest na etapie negocjowania swojego kontraktu z wytwórnią).
Zobacz zwiastun filmu "Labirynt Fauna":
O wiele bliższym w czasie wydarzeniem jest jednak premiera horroru "Nie bój się ciemności", który Guillermo del Toro wyprodukował i którego jest współscenarzystą. To nowa wersja telewizyjnego filmu z 1973 r. pod tym samym tytułem. Główną bohaterką opowieści jest mała Sally (Bailee Madison), która wraz ze swoim wiecznie roztargnionym ojcem (Guy Pearce) i jego nową przyjaciółką (Katie Holmes) wprowadza się do starej rezydencji, przywodzącej na myśl klimat powieści gotyckiej. Nie mija wiele czasu, a dziewczynka zaczyna słyszeć głosy wabiące ją w głąb ukrytej piwnicy i błagające, aby je uwolniła... Jak nietrudno zgadnąć, Sally otwiera wrota przed czymś, co budzi pierwotną grozę. Problem w tym, że nikt jej nie wierzy.
- Bardzo zależało mi na wyprodukowaniu klasycznego horroru, który nie wymagałby lejącej się strumieniami posoki, przemocy czy krańcowo drastycznych scen - mówi del Toro. - Chciałem zrobić przerażający film o nawiedzonym domu - w pewnym sensie staroświecki, ale też naprawdę mocny - którego siłą byłaby atmosfera i postacie: interesujące, wzbudzające sympatię i wyraziste.
Holmes i Pearce nie po raz pierwszy pojawiają się na ekranie, a w swojej karierze zdarzało im się już nieść na barkach ciężar całego filmu. Tym razem spoczywa on jednak całkowicie na jedenastoletniej Bailee Madison, która pojawia się niemal w każdej scenie. Młoda aktorka zagrała już w "Moście do Teranithii" (2007) i "Braciach" (2009) - to właśnie ten drugi film, mówi del Toro, zadecydował o tym, że dziewczynka znalazła się w obsadzie "Nie bój się ciemności".
- Kiedy kompletowaliśmy obsadę, zadzwonił do nas nie kto inny, jak sama Natalie Portman, która - tak się składa - przyjaźni się z Alfonso Cuaronem i Alejandro Goznalezem Inarritu - opowiada del Toro, który sam jest bliskim przyjacielem obu tych twórców. - Powiedziała, że wie o naszych poszukiwaniach dziewczynki do roli w "Nie bój się ciemności", i że niedawno miała okazję pracować na planie "Braci" z fantastyczną młodą damą, którą bardzo poleca.
- Postanowiliśmy więc ją sprawdzić i... spójrz, jeśli zapytasz kogokolwiek, co jest najważniejszym elementem w horrorze, odpowie ci, że potwory albo nastrój grozy. W rzeczywistości jednak najważniejsza rzecz to świetna obsada. W przeciwnym razie cała opowieść "siada". Mieliśmy niesamowite szczęście, że dotarliśmy do Bailee, która jest nadzwyczajna, jak również do naszych pozostałych, naprawdę wspaniałych aktorów.
U niektórych kinomanów zdziwienie może budzić stopień zaangażowania del Toro w pracę nad "Nie bój się ciemności" - zważywszy na fakt, że film powstał podczas jego pobytu w Nowej Zelandii. Za kamerą stanął Troy Nixey, ale mój rozmówca przekonuje, że on sam był tak pomocny ekipie, jak to tylko było możliwe.
- Ze wszystkich filmów, które nadzorowałem jako producent, temu poświęciłem najwięcej osobistej uwagi - mówi. - W tym celu zrobiłem sobie wielotygodniową przerwę w pracy przy "Hobbicie". Mogę powiedzieć, że byłem obecny na planie przez jakieś 85 procent dni zdjęciowych. Aktywnie uczestniczyłem też w postprodukcji - do tego stopnia, że postprodukcja przeniosła się za mną z miejsca na miejsce. Montażownię urządziliśmy sobie najpierw w Nowej Zelandii, a później w Los Angeles. W Nowej Zelandii zrobiliśmy korektę kolorów, a miksowanie - w Australii i Los Angeles.
- To film, który "przedstawiam", tak, jak to miało miejsce w przypadku "Sierocińca"- kończy naszą rozmowę del Toro. - Sformułowanie "Guillermo del Toro przedstawia..." nawiązuje nie tylko do mojej roli jako producenta; to tak, jakbym mówił: "Czy wam się to podoba, czy nie, mnie osobiście ten film jest bardzo bliski i zależy mi na tym, żeby spełnił pokładane w nim oczekiwania".
- Uwielbiam ten film i sądzę, że efekt końcowy jest bardzo, bardzo bliski intencjom, z jakimi przystępowaliśmy do pracy nad nim.
Ian Spelling
"New York Times" / "International Herald Tribune"
Tłum. Katarzyna Kasińska