Reklama

DJ Caruso: Powrót do przyszłości

Po serii ciosów, jakie zadał widzom filmami "Niepokój" (2007) i "Eagle Eye" (2008), D.J. Caruso kilka razy był o krok od wyreżyserowania nowego projektu. Tak się jednak zawsze składało, że z różnych przyczyn zamierzenia te nie dochodziły do skutku. A potem w jego ręce niespodziewanie wpadł scenariusz "Jestem numerem cztery".

Caruso odkrył, że nie może oprzeć się pokusie zrealizowania utrzymanej w konwencji sci-fi historii niezwykłych nastolatków, której dodatkowymi atutami były nowe twarze i potencjał pozwalający myśleć o dalszym jej ciągu.

"Jestem numerem cztery", który 18 lutego trafił na ekrany kin na całym świecie, to opowieść o zwyczajnym z pozoru młodym człowieku imieniem John (Alex Pettyfer). Okazuje się jednak, że jest on jednym z dziewięciu przybyszy z obcej planety, którzy na Ziemi za wszelką cenę starają się zachować incognito. Niezmordowany wróg zabił już troje uciekinierów - Numer Jeden, Numer Dwa i Numer Trzy. Numerem Czwartym jest właśnie John, który osiedlił się w spokojnym miasteczku w stanie Ohio. Kluczowymi postaciami w tej historii są również Sarah (Dianna Agron) - "ziemski" obiekt uczuć Johna - a także Numer Sześć (Teresa Palmer) i Henri (Timothy Olyphnant), opiekunowie naszego bohatera.

Reklama

- Tym, co najbardziej spodobało mi się w tym filmie - przy czym wiem, że brzmi to idiotycznie, ponieważ nie jest on nawet utrzymany w podobnym tonie - było coś, co sprawiło, że odnalazłem w nim podobieństwo do "Powrotu do przyszłości" - mówi mi John Caruso. - Scenariusz przypomniał mi po prostu o tym wspaniałym pierwiastku science fiction, który był obecny w tamtym filmie. Rzecz jasna, ta historia jest "nie z tego świata", mamy tutaj bowiem do czynienia z przybyszami z innej planety. Ekscytujący był dla mnie sam fakt, że mamy tutaj tę rewelacyjną podstawę w postaci motywów fantastyki naukowej - a ostatni akt tego filmu to czysta rewelacja. To prawdziwie wybuchowy finał.

- Kiedy Czwórka i Szóstka nareszcie się spotykają i zaczynają "robić swoje"; kiedy zaczynają wykorzystywać swoje umiejętności telekinezy i teleportacji i wdają się w starcia z przeciwnikiem, zacząłem się świetnie bawić jako filmowiec. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z efektami specjalnymi spod znaku Industrial Light & Magic; na pewno nie na taką skalę. Ten film stał się dla mnie czymś w rodzaju spełnionej fantazji reżysera, ponieważ zabrałem się za rzeczy, które uwielbiałem oglądać jako dzieciak - i które później, już jako filmowiec, oglądałem z myślą: "Boże, nie wiem, czy ja bym coś takiego potrafił!".

- Tak, uwielbiałem oglądać tego rodzaju filmy, ale nie miałem pojęcia, czy sam byłbym w stanie stworzyć coś podobnego. Teraz już wiem, że tak. Czuję pewność siebie, płynącą ze świadomości tego faktu. To było wspaniałe wyzwanie.

Nie tylko efekty specjalne

Inne duże wyzwanie - jak zawrzeć w filmie efekty specjalne, akcję i widowiskowość, nie gubiąc po drodze sedna opowieści (czyli relacji łączącej Johna i Sarah) ani go nie przysłaniając - w praktyce okazało się dość łatwe.

- Wydaje mi się, że bardzo dobrze zadziałała tutaj konstrukcja scenariusza, ponieważ do prawdziwej konfrontacji z towarzyszeniem "wybuchowych" efektów dochodzi dopiero w akcie trzecim - wyjaśnia reżyser. - Owszem, jest tego trochę w akcie drugim, ale ostateczna rozgrywka ma miejsce na samym końcu. Miałem więc czas, by budować napięcie.


- Struktura scenariusza daje nam czas, byśmy w akcie pierwszym mogli zrozumieć bohaterów filmu; zrozumieć, na czym polega ich trudne położenie, kim tak naprawdę są i co znaczą dla siebie nawzajem. Mogłem więc spokojnie konstruować te postacie, a potem dołożyć do tego całą resztę.

Poza tym, dodaje Caruso, po zakończeniu zdjęć zostało mnóstwo czasu na cyzelowanie scen z udziałem głównych bohaterów - a to dzięki temu, że trzeba było czekać, aż swoją pracę skończą specjaliści od efektów specjalnych.

- Z punktu widzenia efektu końcowego można powiedzieć, że w tego typu filmach warstwa science fiction i efekty wizualne dopracowywane są do samego końca, do ostatniej sekundy - mówi reżyser. - Dlatego zależy mi na tym, żeby w międzyczasie doprowadzić do perfekcji całą resztę.

Wyjątkowe dzieciaki

Pettyfer i Agron, którzy poznali się na planie "Jestem numerem cztery", dziś są parą również poza ekranem. Agron to blondwłosa dziewczyna z Georgii, która po kilku latach gościnnego udzielania się w produkcjach telewizyjnych i grania małych rólek w filmach fabularnych przebojem wdarła się do hollywoodzkiej pierwszej ligi dzięki roli śpiewającej, tańczącej i... ciężarnej cheerleaderki Quinn Fabray w serialu "Glee".

Jeśli chodzi o Pettyfera, to może okazać się, że występ w "Jestem numerem cztery" będzie przełomem w jego karierze. Jak dotąd najbardziej znaną rolą dwudziestoletniego Brytyjczyka jest tytułowy bohater w filmie "Alex Rider: Operacja Stormbreaker" (2006). Wkrótce też będzie można oglądać go na ekranie w wyczekiwanym filmie "Beastly" - mocno uwspółcześnionej wersji klasycznej opowieści o Pięknej i Bestii.

- Mamy tutaj do czynienia z dziewiątką wyjątkowych dzieciaków - mówi Caruso - nie mogą to więc być jakieś mięczakowate chuchra, które w pewnym momencie odkrywają, że posiadają wielkie, nadprzyrodzone moce. Alex to dynamiczny, silny gość, który robi wrażenie i który ma te moce w sobie! Widz w to wierzy - właśnie dlatego, że Alex jest, jaki jest.

- Dla mnie najważniejszą rzeczą jest jednak niewiarygodna wrażliwość tej postaci - ciągnie reżyser. - Jest w niej taki swoisty brak pewności siebie, dzięki któremu znalazłem w niej punkt odniesienia dla siebie i mogłem ją zrozumieć. To trudne, kiedy masz do czynienia z facetem tak dynamicznym i tak przystojnym, że aż ciężko jest uwierzyć w tę jego wrażliwość. Alex sprawia, że jest to możliwe.

Nie zepsujemy widzom odbioru, jeśli ujawnimy, że w finale "Jestem numerem cztery" - o ile wszystkie najważniejsze pytania znajdują swoje odpowiedzi - kilka wątków pobocznych pozostaje bez rozwiązania. Takie zakończenie aż prosi się o ciąg dalszy.

D.J. Caruso utrzymuje jednak, że nie wybiega myślami tak daleko w przyszłość.

- To było przedsięwzięcie z gatunku tych, które chciałem po prostu z sukcesem zrealizować - mówi. - Jeśli okaże się, że udało mi się to na tyle, że - jak Bóg da - poproszą nas o więcej, to nie ma sprawy. Z całą pewnością byłbym zainteresowany taką propozycją, bo świetnie się bawiłem, robiąc ten film.

Ian Spelling, "New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy