Jednym z polskich hitów Netflixa był film "Dzień matki". To opowieść o byłej agentce NATO do zadań specjalnych, która musi ratować porwanego przez gangsterów syna. W główną rolę wcieliła się Agnieszka Grochowska, a na ekranie partnerował jej Dariusz Chojnacki. "Trzeba mieć odwagę, żeby zmierzyć się z kinem gatunkowym" - mówił aktor w rozmowie z Interią.
Nina, żyjąca w ukryciu była agentka NATO do zadań specjalnych, musi wykorzystać wszystkie swoje śmiercionośne umiejętności, aby uratować syna porwanego przez bezwzględnych gangsterów. Odnalezienie Maksa to dla niej podwójna szansa. Szansa na ponowne poczucie adrenaliny oraz możliwość powrotu do życia syna, którego musiała przed laty porzucić. "Dzień Matki" to przewrotny film akcji, w którym główna bohaterka pokonuje demony przeszłości najczęściej przy pomocy własnych pięści. To brutalna i emocjonalna historia o najsilniejszym rodzaju uczucia - miłości matki do dziecka.
Za reżyserię filmu odpowiada Mateusz Rakowicz ("Najmro. Kocha, lubi, szanuje"). Obok Agnieszki Grochowskiej, na ekranie pojawili się także Adrian Delikta, Dariusz Chojnacki, Paulina Chruściel, Paweł Koślik, Arkadiusz Brykalski, Sebastian Dela, Szymon Wróblewski, Konrad Eleryk, Jowita Budnik, Paweł Janyst i Dorota Kolak.
Aleksandra Kalita, Interia: "Dzień matki" to film, jakiego jeszcze w polskim kinie nie było. Co się przyciągnęło do tego projektu?
Dariusz Chojnacki: Jest to projekt bardzo nietypowy. Już oglądając "Najmro" Mateusza widziałem, że ma ogromny potencjał do podnoszenia poziomu kina gatunkowego. Jak dostałem propozycję, to od razu byłem na tak i się nawet nad tym nie zastanawiałem, bo miałem duże zaufanie do Mateusza oraz jego ekipy. Młodzi reżyserzy potrafią korzystać "zabawek", które dostają. Może nie jest to jeszcze poziom, jaki jest np. w Stanach Zjednoczonych. Tam są zupełnie inne budżety i takie kino robi się od wielu lat. Ale Mateusz robi produkcje na świetnym poziomie i jest to coś, czego jeszcze w polskim kinie nie było.
Kino akcji na świecie bardzo popularnie, w Polsce raczej niespotykane. Do tego mamy kobietę w głównej roli. Czy to początek nowej fali?
- To też jest duży plus dla Mateusza za odwagę, bo trzeba mieć odwagę, żeby zmierzyć się z kinem gatunkowym przy tym, jak on wygląda za granicą. Mam wrażenie, że Mateusz przeciera drogi innym reżyserom i pokazuje, że można się odważyć i zrobić takie kino. Nieważne jest co potem ludzie mówią czy im się podoba, czy im się nie podoba, bo jeśli nie ryzykujesz, to potem nie pijesz szampana. Więc mam ogromny szacunek dla Mateusza, że podejmuje ryzyko. Cały czas się zastanawiamy, czy się to będzie podobać, ale jak tak się będziemy zastanawiać, to nigdy nie pójdziemy dalej. Takich filmów trzeba zrobić nie jeden, ale np. trzysta i dwieście razy się pomylić zanim podniesie się ten gatunek do wysokiego poziomu.
- A że kobieta jest na pierwszym planie, to super. Widzę to i w kinie, i w teatrze, że robi się przestrzeń dla siły kobiety. To jest bardzo pozytywna zmiana. Kobieta też może walczyć, może być silna i bezwzględna. Fajnie, że kobiety dostają szanse na takie role u nas. To też jest nadzieja dla młodszych aktorek, że ten świat kina jest dla nich otwarty na różne sposoby. Nie tylko w rolach matek Polek i czekających w domach na tego silnego mężczyznę.
Igor jest mężczyzną w stanie kryzysu. To postać wielowymiarowa, która wymyka się łatwym ocenom. Trudno jest go tak naprawdę ocenić, jeśli nie zna się jego motywacji. Jak odnalazłeś się w tej roli?
- O to też walczyłem, żeby wraz z końcem filmu nie było jedynie potępienia. Pokazanie jego historii powoduje, że może człowiek zastanowi się, co jest w stanie zrobić dla najbliższych. Można wybrać dobre albo złe drogi. Pytanie czy droga, którą wybrał Igor, jest złą drogą, to już zostawiam widzom do odpowiedzi. My możemy sobie gdybać, co byśmy zrobili, a w filmie są już pokazane dwie drogi - Niny, która walczy o swojego syna i Igora, który może nie ma takich możliwości jak ona, ale też chce zawalczyć o miłość dziecka. Może w nie do końca moralnie dobry sposób, ale jest to też jakiś rodzaj miłości do dziecka.
Kino akcji wymaga wiele od swoich aktorów. Czy przygotowywałeś się w jakiś specjalny sposób do pracy nad "Dniem matki"?
- Zdecydowanie dużo więcej do przygotowania miała Agnieszka Grochowska, która oddała kilka miesięcy życia, żeby stworzyć te kilka bardzo trudnych zdjęć i rzeczywiście te przygotowania były ostre. Ja też miałem kilka przygotowań i treningów z naszymi wspaniałymi kaskaderami. Warto przy okazji wspomnieć, że poziom kaskaderki w Polsce rośnie, a im więcej takich produkcji, tym sami będą zmuszeni, żeby to było jeszcze lepsze i jeszcze lepsze.
- Ogólnie ja fizycznie nie miałem trudności. Najważniejsza jest chemia na planie. Możesz robić tysiąc treningów, ale jak nie ma chemii, to nie zawsze wychodzi. Przy tym projekcie udało się to stworzyć. Tu znowu ukłon w stronę Mateusza, który zebrał taką ekipę ludzi, że przy jego dobrej energii ta chemia się sama stworzyła. Pracowałem głównie z Agnieszką, która przed samym rozpoczęciem pracy na planie, przyszła do mnie na spektakl, żeby zobaczyć mnie na scenie i potem się spotkać, pogadać. To są takie małe rzeczy, które są bardzo istotne w pracy. To od razu tworzy przestrzeń do dobrej współpracy na planie.
Czy na planie spotkałeś się z jakimś szczególnym wyzwaniem?
- Takich najtrudniejszych rzeczy nie było, ale nad kilkoma zastanawialiśmy się z Mateuszem, czy nie jest to trochę przeszarżowane. Zastanawialiśmy się, jak pociągnąć tę postać już podczas pracy na planie. Efekty ocenią widzowie. My się czuliśmy bardzo dobrze. To był ogrom pracy, ale w takiej bardzo miłej, dobrej, przyjaznej i zabawowej atmosferze. To było nam bardzo potrzebne, bo rzeczywiście praca nad filmem była stresująca. Te wszystkie wybuchu, sceny walki, wypadku samochodowego czy sceny kaskaderskie wymagały ogromnego skupienia, ale to skupienie było przy dużej dawce dobrej zabawy. Ja nie miałem wielkich trudności w pracy na planie. Dużo więcej z pewnością miała Agnieszka, bo rzeczywiście te sceny były wyczerpujące. Jedna scena kręcona była przez trzy noce w deszczu. Agnieszka dostała tu dużo bardziej w kość.
Czy jest coś, co cię zaskoczyło podczas pracy nad "Dniem matki"?
- Sam siebie zaskoczyłem. Mam dwie córki, więc przy tym projekcie zdałem sobie sprawę, co byłbym w stanie zrobić, gdyby ktoś chciał zrobić krzywdę moim dzieciom. Zaskoczyła mnie moja reakcja. Ona się trochę ujawniła przy scenie ze zlewem. Podczas jej kręcenia miałem myśli, że byłbym w stanie zniszczyć do trzeciego pokolenia kogoś, kto chciałby wyrządzić krzywdę moim córkom. To było takie zaskakujące, że mogę mieć w sobie takie myśli i taką energię.
Netflix jest globalnym gigantem. Czy podczas pracy nad "Dniem matki" miałeś gdzieś z tyłu głowy, że film trafi do większej niż zwykle widowni?
- W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Dopiero teraz do mnie dociera, że są te rankingi, że film jest na pierwszym miejscu w wielu krajach na świecie. Fajnie, że to zostało na świecie dobrze przyjęte, ale siedzę sobie teraz w Katowicach na moim ukochanym Śląsku i jest to dla mnie trochę jak science fiction, że coś takiego się dzieje. Jakoś nie odczuwam tego prywatnie. Siedzę tutaj, dostaję te informacje i się przyglądam temu wszystkiemu.
A chciałbyś w przyszłości wystąpić w takiej wielkiej, międzynarodowej produkcji?
- Myślę, że każdy aktor by chciał. Na razie mam fun z tego naszego podwórka. Fajnie, że pojawiły się nowe propozycje i dzieje się coś więcej, ale skupiam się na tym, co tu i teraz. Ale wiadomo, że każdy marzy o tym, żeby zrobić film z dużymi nazwiskami. Przyglądam się Marcinowi Dorocińskiemu i to jest piękne, że polski aktor może zagrać w takich produkcjach.
Wspomniałeś o rankingach popularności, co cieszy bardziej - uznanie krytyków czy widzów?
- Trudno powiedzieć, bo bywa różnie. Krytyk to też jest widz. Może więcej widział, analizuje, zastanawia się i to jest jego bańka. On też jest ważny, bo to też określa w jakiś sposób czy film jest dobry czy niedobry. Ale zawsze potem to czy widzowie oglądają, jak oceniają filmy, to jest jednak dużo bardziej decydujące. Często to właśnie od oglądalności przecież zależy, czy producenci dadzą reżyserowi kolejną szansę, a aktorowi kolejną rolę. Jednak wszyscy są ważni i są sobie potrzebni. Każdy ma prawo do swojego głosu i swojej oceny, więc nie ma co się potem dąsać.
Sprawdzasz czasami opinie w internecie o swoich projektach?
- Czasem się spojrzy i zaglądnie. Ale żyjemy w takich czasach, w których te wszystkie opinie i diagnozy widzów, czasami również krytyków, są tak ostrym językiem napisane. Czasami wręcz uderzają w najgłębsze pokłady człowieka. To nigdy nie jest tak, że my się nie staramy zrobić dobrego kina czy zagrać dobrej roli. Często oddajemy na szalę wszystko. Poświęcamy czas i rodzinę. Przy "Dniu matki" widziałem, że ekipa włożyła w ten projekt kilkaset godzin trudnej pracy. Więc wiadomo, że jak potem ktoś napisze: "zmień pracę, drewniane aktorstwo" itp, to jakoś uderza w człowieka. Staram się jak najrzadziej sprawdzać opinię. Czasami ciągnie mnie do tego, ale wolę tego unikać, bo to po prostu boli. Jakoś tak z człowiekiem jest, że dostanie 90 procent cudownych uwag, ale to 10 procent negatywnych czasem jest silniejsze niż te 90. Dlatego staram się tego nie robić.
Czy prywatnie jesteś fanem kina akcji?
- Ostatnio bardzo często to powtarzam, że ja mało oglądam. Za to bardzo dużo słucham. Dla mnie mój zawód to jest przede wszystkim muzyka oraz człowiek. Mój zawód służy mi do tego, żeby zrozumieć drugiego człowieka. W prywatnym życiu często nie mamy takiej możliwości, żeby tak głęboko dotrzeć do człowieka, który myśli zupełnie inaczej, podejmuje decyzje zupełnie inne od naszych własnych, a ideologicznie jest daleko od naszych poglądów. Ja przez mój zawód mam szansę głęboko poznać skąd to wszystko pochodzi. To mnie totalnie kręci. Zawsze wybiorę spotkanie z człowiekiem oraz słuchanie muzyki, która jest dla mnie inspiracją do ról, niż samo oglądanie. Więc kino akcji czasem w ramach seansów ze znajomymi, czasem z żoną. Zamiast do kina wolę pójść na koncert.
Skoro już o tym wspomniałeś, to może opowiedz o tym, jaka muzyka najbardziej na ciebie wpływa.
Na pewno jazz i klasyka, ale teraz słucham bardzo dużo muzyki nowej, eksperymentalnej. Raczej trudnych rzeczy, bo muzycznie zawsze mnie interesowały właśnie trudniejsze w odbiorze utwory. One pozwalają mi zrozumieć trud bycia człowiekiem, to że bycie człowiekiem wcale nie jest łatwe. My się często chowany za prostymi rzeczami, za prostą książką, muzyką, prostym filmem, żeby zapomnieć o tych trudach. A ja mam zupełnie na odwrót. Mi muzyka pokazuje, co jest trudnego w człowieku. Czasem jest to nieprzyjemne, zgrzytliwe, ale pokazuje to kondycję człowieka. Tak samo mam z książkami, bo też lubię czytać trudniejsze rzeczy niż łatwiejsze.
To pociągnę jeszcze temat książek. Czy jest jakaś książka, która zrobiła na tobie ostatnio największe wrażenie?
- Bardzo dużo ich było. Piorunujące wrażenie zrobiła na mnie "Moja walka" Karla Ove Knausgårda. Czegoś takiego nie dotknąłem wcześniej. Kończę teraz piąty tom i to jest naprawdę niesamowita lektura. Już dawno nie spotkałem się z taką autoanalizą, z takim przedstawieniem świata i siebie w nim. To coś co mnie wyłączyło ze świata na parę miesięcy. Pióro Knausgårda jest takie, że ja teraz bardziej się przyglądam temu, co się dzieje tu i teraz.
Co decyduje o przyjęciu przez ciebie roli? Co musi znaleźć się w scenariuszu, żebyś mógł powiedzieć “tak, chcę to sygnować swoim nazwiskiem"?
- Jestem aktorem intuicyjnym. Bardzo dużo korzystam właśnie z intuicji. Jak czytam scenariusz i intuicja podpowiada mi "tak", to ja w to idę. To może być czasem nawet gorszy scenariusz, ale jeśli czuję, że jest tam coś takiego, co mnie kręci, to wskakuję na główkę. Ważne jest też pierwsze spotkanie z reżyserem i sama rozmowa, żeby zobaczyć, czy jest między nami chemia. To też dla mnie kluczowe. Czy ja mogę pozwolić sobie tak zapomnieć przy tym człowieku, żeby wskoczyć na główkę. Bo jak czuję intuicyjnie, że może być z tym problem, to wiem, że to dla wszystkich może być męka i wtedy rezygnuję. I to może być nawet największy reżyser. Jak nie czuję chemii to nie jest dobrze.
Masz w swoim aktorskim dorobku rolę, która jest ci szczególnie bliska?
- Mam na pewno dwie. Jedna jest ze "Szczęścia świata" Michała Rosy, gdzie gram geniusza matematycznego Rufina. Druga to "25 lat niewinności", bo to też było takie bliskie spotkanie z Remikiem [Remigiusz Korejwo -red.] policjantem, który wyciągnął Tomka Komendę z więzienia. Przy okazji tej roli i wspaniałej współpracy z Janem Holoubkiem, to rzeczywiście to spotkanie z Remikiem było niesamowite, bo dało mi szansę na poznanie kogoś, kogo gram. Strasznie mi na tym zależało, żeby jemu się to podobało, żeby jak najwięcej z nim rozmawiać i móc zbudować bliską relację. To zawsze jest coś piorunującego. Pierwszy raz miałem taką okazję. To jest niesamowite, że człowiek, którego grasz przyjeżdża na plan i się przygląda, a po filmie możesz z nim porozmawiać. To był niesamowity prezent od losu. "Dzień matki" to też dla mnie ważna rola. Spotkanie z Mateuszem i całą ekipą było totalną miłością.
Wrócę na chwilę do samych początków. Jako nastolatek byłeś poważnie związany z piłką nożną, ale ostatecznie związałeś się z aktorstwem. Jak z piłkarza stałeś się aktorem?
- Do końca ósmej klasy podstawówki w ogóle nie mówiłem po polsku. Mówiłem tylko po śląsku. W pierwszej klasie średniej szkoły moja kochana wychowawczyni, Helena Klora, zaprosiła mnie do kabaretu śląskiego i poczułem się tam jak ryba w wodzie. To był początek mojej drogi. Ja bardzo się zaprzyjaźniłem z Jankiem Oslislo. Jego ojciec był rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. To był dom pełen artystów, muzyków jazzowych, aktorów. Bardzo się w to wkręciliśmy. Janek miał być reżyserem, ja aktorem. Całe liceum uczyłem się polskiego, wpadłem w taką manię, że muszę perfekcyjnie mówić po polsku. Do tego w rodzinie mam dwie aktorki - Olę i Magdę Popławskie. Gdzieś z boku się przyglądałem, jak one były w szkole aktorskiej, potem ją skończyły i zaczęły ten zawód. I tak się przyglądałem, jak to wygląda. Potajemnie pojechałem do szkoły do Wrocławia, zostałem przyjęty i tak to się wszystko zaczęło. Ale piłka nożna w sercu została.
Nie ukrywasz swojej dumy z bycia Ślązakiem. Dlaczego jest to dla ciebie takie ważne?
- Głównie jest to wpływ mojego ojca. Pamiętam z dzieciństwa, że my jako Ślązacy byliśmy bardzo gnębieni. Nie mogliśmy mówić po śląsku. Mam taką historię, że mój przyjaciel z podstawówki przyszedł kiedyś i powiedział: "przepraszam, ale mama nie pozwala mi się z tobą przyjaźnić, bo jesteś Ślązakiem". Mój tata, jak mu to opowiadałem, to zawsze wbijał mi do głowy, że to wszystko jest nieważne. Ważne jest to, jak ty się czujesz. Jesteś Ślązakiem, masz być z tego dumny. I rzeczywiście, od małego byłem wychowywany w takiej śląskiej dumie, że to jest siła, a nie słabość.
- Zawsze miałem to w sobie, że to jest właśnie moja siła i moja duma. Ja jestem stworzony z miłości do Śląska, jestem stworzony ze Śląska. Zawsze się czuję gorzej poza Śląskiem. Nie potrafię stąd wyjechać, co spotyka się z coraz częstszym zarzutem. Ale tak to w swoim sercu mam, że nawet za cenę kariery oraz jakiegoś "lepszego życia", nie zrezygnuję z tego, bo ja tu jestem po prostu szczęśliwy. Ja tu mam swoje najlepsze życie. Śląsk, Ślązacy, miejsca moje ukochane, te zapachy, te kopalnie, te szyby górnicze, które kocham nad życie, to jestem ja. Jest mi trudno z tego zrezygnować, bo ja się z tego składam. Ja jestem Śląskiem. Kropka.
Myślisz, że gdybyś urodził się w innym miejscu na mapie Polski, to byłbyś dzisiaj tym samym człowiekiem?
- Powiem ci szczerze, że nie mam pojęcia. Mam wrażenie, że to jaki jestem, sprawia, że nie zrobię dla kariery wszystkiego. To nie jest kluczem dla mojego życia. Jest to ważne, bo jak już coś robię, to jak Ślązak, czyli do bólu. Ile wlezie do pieca tego węgla. Nie był bym taki, jaki jestem, gdyby nie Śląsk.
Powiedziałeś, że nie zrobiłbyś dla aktorstwa wszystkiego. Gdzie stawiasz sobie aktorskie granice?
- To jest trudne z tymi granicami. W szkołach teatralnych wszyscy uczą, jak wchodzić, pracować nad rolą. A mało jest tego wychodzenia i gdzie zaczyna się przekraczanie granic. Mam takie doświadczenie z pracy, że moja koleżanka przekroczyła granice, nawet nie wiedziała kiedy i potem były z tego problemy. Ja dość szybko, już tak w trakcie szkoły teatralnej, znalazłem sobie takie rzeczy, które sprawiają, że postać nie ma tam prawa wjazdu. Na pewno są to mecze, na które jeżdżę od małego i tam żadna postać nie ma wstępu, bo to nie jest ich świat. Jak czasami się zdarza, że dochodzę do tej granicy i moja żona zauważa, że gdzieś zaczynam się tracić, to wtedy wiem, że idę na mecz i to mnie pionuje.
- Kolejną granicą jest muzyka. Jestem fanatykiem muzycznym i ona zawsze gdzieś ze mną jest. Kocham i zbieram winyle. Co wieczór, po każdej próbie, wracam do domu i mam zwyczaj, że muszę od a do z przesłuchać jednego winyla. Muszę go odsłuchać w zupełnym skupieniu, żeby usłyszeć i wejść w ten świat muzyki. Tam też żadna postać nie ma wstępu. To są takie moje oddechy, które pozwalają mi nie uciec gdzieś na drugą stronę i nie zwariować. I oczywiście moje córki. Bycie z nimi powoduje, że nie przyjdę do domu jako Igor z "Dnia matki".
Aktorów zazwyczaj pyta się o rolę marzeń. A czy jest może jakaś rola albo projekt, którego byś się nie podjął?
- Myślałem, że takie są, ale teraz mam inaczej. To raczej kwestia rozmowy z reżyserem, analiza scenariusza... Jestem mniej radykalny niż kiedyś. Nie mam też roli, którą chciałbym zagrać. To przyszło dość szybko, bo już w szkole teatralnej przy jakiejś kłótni o to, kto jaką rolę dostał. Bardzo przeżyłem tę kłótnię, bo moi przyjaciele się pożarli strasznie. Wtedy przyjąłem taką zasadę, że to nie jest istotne czy mam zagrać w teatrze Platonova czy marzenie każdego aktora, czy w filmie jakieś wybitne kreacje. Nie, ja po prostu dostaję, rozmawiam i ta postać jest dla mnie wtedy najważniejsza. To brzmi jak frazes, ale nim nie jest.
- Zauważam, że jak w naszym zawodzie aktorzy dostają czasem mniejszą rolę to ją odpuszczają. Odpuszczają jedną, drugą, trzecią. Robią sobie to tak po prostu. A ja mam wrażenie, że jak odpuścisz kilka małych ról, nie pracujesz mocno i świadomie nad tą postacią, to jak dostajesz dużą rolę to nie masz środków, żeby to zrobić. Więc to nie jest frazes, żeby każdą rolę robić na sto procent. Bo jak potem dostaniesz dużą rolę, to wiesz dużo więcej, masz większą świadomość niż jak wcześniej odpuścisz. Tak samo jest z tymi rolami do odrzucenia. Czasami odrzucisz coś, co naprawdę mogłoby ci dać takie nowe narzędzia do pracy z sobą, które pozwolą ci zrobić z sobą coś takiego, o coś wcześniej być się sam nie podejrzewał. Nagle się okazuje, że mała rola pozwoli poszerzyć wachlarz aktorskich umiejętności. Więc teraz długo się zastanawiam, czy z czegoś zrezygnować. Jak mówiłem wcześniej, opieram się na intuicji i na tym, czy moje serce dogaduje się z osobą, która mi daną rolę proponuje. Bo to może być cudowna rola, ale jeśli nie ma tej nici porozumienia, to współpraca może być piekłem.
Na koniec, tak standardowo, zapytam o twoje następne projekty. Nad czym obecnie pracujesz?
- Żyjemy teraz w takich czasach, że pracujemy, ale nie możemy o tym mówić, bo podpisujemy aneksy, które nam tego zabraniają. Trochę tego nie rozumiem i trochę mam na to bunt. Pracuję obecnie nad dwoma serialami, a trzeci jest w zanadrzu, ale nie mogę nic więcej powiedzieć.