Danuta Maksymowicz-Jarocka: Miałam trudne, ale i piękne życie
Danuta Maksymowicz-Jarocka, wdowa po wybitnym reżyserze teatralnym Jerzym Jarockim, przypomina wspólnie spędzone 33 lata.
Nikomu, kto interesuje się teatrem, nie trzeba wyjaśniać, kim był Jerzy Jarocki. Jeden z najwybitniejszych reżyserów polskiego i europejskiego teatru przez 37 lat związany był ze Starym Teatrem w Krakowie. Stary Teatr w przypadającą w tym roku 86. rocznicę urodzin nadał scenie Kameralnej imię Jerzego Jarockiego i odsłonił tablicę pamiątkową, a rok 2015 - ogłosił rokiem Jerzego Jarockiego.
Z wdową po Jarockim spotykamy się w ich krakowskim domu. Pokój, w którym pracował reżyser, pozostał taki jak za życia. Na ścianach wisi wiele jego portretów. Danuta Maksymowicz-Jarocka jest niezwykle piękną kobietą. Czas się dla niej zatrzymał.
Mijali się już w szkole teatralnej, ona studentka, on pedagog, ale jej nie uczył. Po dyplomie zaangażowała się do Teatru Rapsodycznego. W 1967 r. dołączyła do zespołu Starego Teatru. Recenzenci pisali: obdarzona wielką urodą, subtelna, filigranowa blondynka zaskakiwała temperamentem scenicznym, siłą ekspresji, bogatym wachlarzem możliwości twórczych.
Zauważył ją też Jerzy Jarocki. Podglądał zza kulis, gdy grała w sztukach innych reżyserów. Zagrała wiele wspaniałych ról: w "Matce", "Hyde Parku", "Wszystko w ogrodzie", "Ślubie", "Fauście". W 1968 roku Jarocki reżyserował "Moją córeczkę" Różewicza, ona zagrała II Dziewczynę. - Zwróciliśmy wtedy oboje na siebie uwagę, ale nie byliśmy wolni - mówi.
Jerzy Jarocki po raz pierwszy ożenił się bardzo młodo. Miał 20 lat, kiedy poślubił koleżankę z roku (studiował wtedy aktorstwo w PWST w Krakowie, reżyserię skończył w Moskwie) Annę Gołębiowską. Po raz drugi poślubił również aktorkę Ewę Lassek. To ona była wówczas żoną reżysera.
- Kiedy później grałam w "Zegarach" w "scenie wampirów", Marek Walczewski "wysysał" z mojej szyi krew. Według Jarockiego na każdej próbie było źle, więc pokazywał Markowi, jak to się robi. I gryzł mnie bardzo mocno. Tak mnie uwiódł - śmieje się pani Danuta.
- Obserwowałam Jerzego w pracy. Był dokładny, precyzyjny, zorganizowany. Jest taki jak ja - pomyślałam. Świetnie! Potem okazało się, że był niepunktualny. W sekundę robił bałagan. Zmorą były nasze podróże. Ja byłam od pakowania i rozpakowywania, w tej kwestii nie było między nami porozumienia. Nie interesowało go, co mu spakuję. Książki i papiery wrzucał do walizki w ostatniej chwili. Na zasadzie, że mogą się przydać. Z wściekłością to dźwigałam, a po powrocie rozpakowywałam często nietknięte. Dziś myślę, że oprócz miłości, fascynacji, widział we mnie osobę, na której w każdej sytuacji może polegać - wspomina Maksymowicz-Jarocka.
- Jaki był nasz ślub? Okropny. Tego dnia Jurek przypomniał sobie, że musi wpaść do teatru. Wziął nasze czyściuteńkie auto. Nie ma go i nie ma, a tu uroczystość za chwilę. Wreszcie jest. Jedziemy. Nagle zabrakło benzyny. Uratował nas nasz świadek Jerzy Juk Kowarski. Zawiózł nas, ale było mi niedobrze, bo samochód przesiąknięty był nikotyną. Do USC weszłam obrażona. Poza tym Jurek w trakcie przysięgi opuszczał słowa, które nie byłyby mu wygodne w przyszłości - śmieje się.
Mimo to małżeństwo przetrwało aż do śmierci reżysera w 2012 roku. - Pół wieku byliśmy w bliskości, a 33 lata razem - mówi pani Danuta. Nie mieli dzieci. Syn Marcin jest z pierwszego małżeństwa aktorki.
- Miałam trudne, ale i piękne życie. Choroby, szpitale, ale też dzielenie radości z sukcesów męża - wyznaje. - Wielką lekcją życia była dla mnie obserwacja, w jaki sposób mąż toczył codzienną walkę z chorobami i wiekiem. Przez lata sam demonstrował wszystkie karkołomne akrobacje sceniczne o połowę młodszym aktorom, twierdzącym, że są niewykonalne.
Później jego nazwisko krążyło w opowieściach lekarzy, którzy powracającego po kolejnych zawałach i wypadkach, uznali za cud, wymykający się wszelkim prawom medycyny. - W ostatnich latach mąż niemal utracił wzrok, jednak pracował do ostatniej chwili. Autorskiego spektaklu "Węzłowisko" już nie dokończył - mówi. 10 października 2012 o godz. 6 rano pokonał go czwarty zawał.
Jerzy Jarocki upodobał sobie literaturę współczesną: Eugene O’Neill, Arthur Miller, Sławomir Mrożek, Friedrich Dürrenmatt. Jego ulubionymi autorami byli: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz i Tadeusz Różewicz. Szczególnie ważny jest ten ostatni. Jarocki wyreżyserował prapremiery większości jego dramatów: "Wyszedł z domu", "Stara kobieta wysiaduje", "Na czworakach" i wspomnianą "Moją córeczkę". Do historii przeszły jego inscenizacje: "Tango", "Portret", "Matka, "Szewcy", "Zmierzch", "Wiśniowy Sad", "Życie jest snem".
W czasie stanu wojennego zrealizował w warszawskiej katedrze wstrząsający spektakl "Mord w Katedrze" wg Eliota. Realizował też przedstawienia wg własnych scenariuszy, m.in. "Sen o Bezgrzesznej", "Grzebanie Fausta". "Akt trzeci" był ostatnim spektaklem mistrza na deskach krakowskiej sceny. Potem pracował we Wrocławiu: "Stara kobieta wysiaduje", Różewicza, "Paternoster" Kajzara, "Pluskwa" Majakowskiego, "Kasia z Heilbronnu" von Kleista - Wrocław okrzyknięto w latach 60. i 70. stolicą polskiego teatru awangardowego.
Potem wielkie szczęście mieli wielbiciele teatru w stolicy. Jerzy Jarocki rozpoczął współpracę z Teatrem Narodowym. "Błądzenie", "Kosmos", "Tango", "Miłość na Krymie" przeszły do legendy. Jerzy Jarocki dostał wszystkie możliwe nagrody. Najbardziej cenił otrzymaną w 1988 roku Nagrodę Solidarności za "Portret" Mrożka. Ostatnią - Felixa Warszawskiego za "Sprawę" - odbierała już sama.
Krążyły o nim legendy. Że apodyktyczny, uszczypliwy, niezwykle wymagający, "torturomistrz", reżyser-żyletka. - Jednak kochaliśmy go wszyscy za to, jaki był - mówi Jan Nowicki - bo tylko kretyn jest przyjemny.
Małgorzata Jungst