Daniel Day-Lewis: Ożywić legendę
Na kominku u Daniela Day-Lewisa stoją już dwa Oscary, trudno więc wyobrazić sobie rolę, która przerażałaby tego wielkiego aktora. Zapytajcie go jednak o wyzwanie, z którym przyszło mu zmierzyć się ostatnio - a sam przyzna, że wprawiło go w onieśmielenie.
- Najbardziej martwiło mnie to, że płoszyłem się na samo hasło "Abraham Lincoln" - mówi 55-letni Irlandczyk, z którym umówiłam się na wywiad w jednym z hoteli w Beverly Hills. - Lincoln urósł w naszej wyobraźni do rangi pomnika. Przedstawiano go zawsze w taki sposób, że przestaliśmy myśleć o nim jako o człowieku z krwi i kości. Twarz Lincolna widnieje na banknotach i na zboczu Mount Rushmore - Góry Prezydentów. Z drugiej strony - jest bohaterem kawałów, kreskówek, skeczy.
- Dlatego właśnie w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że Lincoln mnie onieśmiela, a jednocześnie mam dla niego niemal nabożny szacunek.
Szacunek to dobra rzecz, dodaje Day-Lewis, ale nie wtedy, kiedy przygotowujesz się do roli. - Aktorowi tego rodzaju postawa tylko przeszkadza. Jest dokładnie odwrotnie: wcielając się w jakąś postać na potrzeby filmu, powinieneś podejść do niej na luzie. To tak, jakbyś miał podejść do całkowicie obcego ci człowieka, spotkanego na ulicy, i zapytać: Czy chce pan spędzić ze mną trochę czasu? Czy ma pan ochotę poprzebywać w moim towarzystwie przez... kilka lat? Właśnie te pytania musiałem zadać jednej z najwybitniejszych postaci w historii świata.
Day-Lewis - który został nagrodzony Oscarem za pierwszoplanowe role w filmach "Moja lewa stopa" (1989) i "Aż poleje się krew" (2007) - odrzucał propozycję zagrania legendarnego prezydenta kilkakrotnie. A składał mu ją przecież nie byle kto, bo sam Steven Spielberg - również dwukrotny laureat nagrody Akademii.
- Wykręcałem się przez jakichś pięć lat - przyznaje. - Na początku nawet nie dopuszczałem do siebie takiej ewentualności: za bardzo szanuję Stevena.
A jednak stało się: Day-Lewis nie tylko zagrał Lincolna w filmie Spielberga, ale też stworzył kreację, o której już mówi się, że jest godna Oscara (podobnie jak efekt pracy słynnego reżysera). Aktor wyjaśnia, że zmienił zdanie po lekturze bestsellerowej książki "Team of Rivals: The Political Genius of Abraham Lincoln" ("Drużyna rywali: Polityczny geniusz Abrahama Lincolna" - red.) pióra Doris Kearns Goodwin - a także opartego na niej scenariusza autorstwa Tony'ego Kushnera.
- Goodwin pisze o Lincolnie w taki sposób, że czytelnik zaczyna dostrzegać w nim człowieka - mówi.
Spielberg z kolei zrobiłby wszystko, byleby tylko pozyskać do współpracy Day-Lewisa. Był on zresztą pierwszym aktorem, któremu złożył propozycję zagrania 16. prezydenta USA. "Chodzi nie tylko o fizyczne podobieństwo do Lincolna, które w nim dostrzegłem" - mówił w jednym z wywiadów. "Marzyłem o tym, by z nim pracować, od dnia, w którym dzięki 'Mojej lewej stopie' świat poznał jego talent".
Pierwszego dnia na planie Day-Lewis przywdział kostium i poddał się charakteryzacji, po czym... doznał szoku, widząc swoje podobieństwo do Lincolna.
- Z zasady nie opowiadam o tym, jak w moim przypadku przebiegają przygotowania do konkretnej roli - mówi wesoło. - Tym razem powiem tyle: nasza ekipa charakteryzatorska była wspaniała.
- Na szczęście trafiłem w ich ręce z "gotowym" nosem - dodaje ze śmiechem. - Nie musieli tracić czasu na ten element charakteryzacji. Także moje włosy pasowały do efektu, jaki chcieliśmy osiągnąć. Jedyny problem miał związek z moim ponoć zbyt młodzieńczym wyglądem, ale ekipa wpadła na świetny pomysł: w miarę upływu czasu na planie coraz mniej dbali o moją kondycję... Zadziałało!
Day-Lewis, który słynie z tego, że do każdego aktorskiego zadania przygotowuje się bardzo gruntownie, wybrał się do Springfield w stanie Illinois, gdzie Lincoln spędził swoje młode lata i gdzie funkcjonuje dziś poświęcone mu muzeum, utworzone w jego dawnym domu. To właśnie tam aktor przesiadywał całymi godzinami, czytając prezydenckie listy. Jak mówi, dzięki nim lepiej poznał Lincolna nie tylko jako męża stanu, ale też jako osobę prywatną.
- Najmilej wspominam lekturę tego listu, w którym wyrażał zatroskanie o swojego najmłodszego syna, Tada. To był prawdziwy mały dzikus - opowiada. - Co ciekawe, Lincoln nie wierzył w skuteczność egzekwowania rodzicielskiej władzy. Jak na tamte czasy, miał bardzo niezwykłe podejście do kwestii ojcostwa. Uważał, że to miłość rodzi więzi, które spajają dzieci i rodziców.
- W jednym z listów opisywał sen, który mu się przyśnił, a w którym jego syn przez przypadek postrzelił się znalezionym pistoletem. Dlatego też bardzo uważał, by chłopak dostawał nienabity pistolet za każdym razem, kiedy prosił go, żeby pozwolił mu pobawić się bronią.
Korespondencja Lincolna obfituje również w dowody jego słynnego poczucia humoru. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładach listów, które wymieniał z George'em McClellanem, głównodowodzącym Armii Unii. McClellan po cichu marzył o kandydowaniu na urząd prezydenta, dlatego nie chciał, aby Lincoln zbijał polityczny kapitał na zwycięstwach odnoszonych przezeń na polu bitwy.
- Prezydent miał z nim prawdziwe utrapienie - mówi Day-Lewis. - On naprawdę nie chciał walczyć! Pewnego razu poinformował Lincolna, że nie wyśle żołnierzy do bitwy, ponieważ konie są zmęczone. Nie jestem w stanie w pełni przywołać odpowiedzi prezydenta, ale była ona genialnie wręcz uszczypliwa. Prosił w niej McClellana o to, żeby opisał mu, co w takim razie te konie robiły przez cały dzień... Mój rozmówca wybucha śmiechem. - Zachwyciło mnie to prezydenckie poczucie humoru. Wiedziałem, że muszę się na nim oprzeć, budując moją postać. Zachwyciło mnie na przykład takie zdanie: "Skoro generał McClellan nie ma zamiaru skorzystać z Armii Potomaku, to może ja ją sobie wypożyczę?"
Wielkim wyzwaniem było "znalezienie" odpowiedniego głosu, którym miał przemówić filmowy prezydent: Lincoln zmarł przecież kilkadziesiąt lat przed wynalezieniem pierwszych urządzeń rejestrujących dźwięk. Day-Lewis zdecydował się na nosową wymowę charakterystyczną dla mieszkańców Środkowego Zachodu USA, zabarwioną gwarowymi naleciałościami. Co do wysokiego tembru - jest on poświadczony historycznie. Tak właśnie, według relacji współczesnych, brzmiał głos prezydenta.
- Europejczycy, którzy spotykali go po raz pierwszy, odnosili wrażenie, że jest nieco nieokrzesany. Za to każdy Amerykanin od razu rozpoznawał w nim swojego ziomka. Sądzę, że ludzie czuli się swobodnie w jego towarzystwie. Sam Lincoln też był towarzyski. Lubił rozmawiać z ludźmi, których interesy przecież reprezentował. Nie wynosił się ponad innych z powodu zajmowanego stanowiska.
Do dziś najbardziej pamiętnym dokonaniem 16. prezydenta Stanów Zjednoczonych pozostaje wydanie aktu prawnego znanego jako Proklamacja Emancypacji. Znosiła ona niewolnictwo na obszarze Skonfederowanych Stanów Ameryki.
- Lincoln nie był radykalnym abolicjonistą - zauważa Day-Lewis. - Wierzył głęboko, z pobudek etycznych, że niewolnictwo jest czymś grzesznym, czymś moralnie niewłaściwym. Frederick Douglass (były niewolnik, który został później przywódcą ruchu abolicjonistycznego - red.) wspominał, że tylko w towarzystwie Lincolna miał poczucie, że ktoś dostrzega w nim istotę ludzką, w niczym nie ustępującą swojemu białemu rozmówcy.
W centrum stworzonej przez Day-Lewisa kreacji znajduje się relacja łącząca Lincolna z jego żoną Mary Todd Lincoln (Sally Field) i ich czterema synami. Aktor sam jest ojcem trzech synów: matką dwóch młodszych jest jego żona, scenarzystka Rebecca Miller, a najstarszego - jego dawna miłość, Isabelle Adjani.
- Bardzo zależało mi na tym, żeby ukazać piękną więź łączącą prezydenta i jego synów - wyjaśnia. - Tad był zdruzgotany, kiedy jego ojciec zginął od kuli zamachowca, aktora Johna Wilkesa Bootha. Z przyjemnością kręciłem sceny, w których ten mały niszczyciel gnał po Białym Domu wózkiem zaprzężonym w... kozła. Chwile spędzone z synami musiały dawać mu wytchnienie w tych ciężkich czasach wojny, która podzieliła jego kraj.
Wśród dzisiejszych polityków trudno o mężów stanu na miarę Lincolna. Zdaniem artysty, ma to jednak swoje plusy.
- Oczywiście, brakuje mi ludzi, którzy w życiu publicznym kierowaliby się podobnymi wartościami co on - mówi - ale na pewno nie tęsknię za okolicznościami, dzięki którym wielkość Lincolna mogła ujawnić się w całej pełni. Potrzeba było takich tragedii, jak niewolnictwo i secesja południowych stanów, by odnalazł on w sobie coś, czego istnienia nikt nawet nie podejrzewał. W podobny sposób kryzys kubański okazał się sprawdzianem dla Kennedy'ego, a czasy Wielkiej Depresji i drugiej wojny światowej - dla Franklina Delano Roosevelta. Bywa tak, że wielkość człowieka objawia się właśnie w chwilach największej próby.
Daniel Day-Lewis i jego żona Rebecca (która jest córką słynnego dramatopisarza Arthura Millera) wiodą wraz z dziećmi spokojne życie w Nowym Jorku. Na czas powstawania zdjęć do "Lincolna" rodzina musiała się rozstać, co - jeśli wierzyć słowom aktora - nie zdarza się często.
- To była wyjątkowa sytuacja. Kiedy na świat przyszli nasi synowie, ustaliliśmy z Rebeccą, że zawsze będziemy trzymać się razem, bez względu na zawodowe zobowiązania moje czy jej. Udało nam się dotrzymać tej obietnicy - jedynym wyjątkiem był ten film, ponieważ nie mogłem zafundować chłopcom dłuższej przerwy od zajęć szkolnych. Są już w tym wieku, że mają swoje sprawy i swoje życie. Dlatego zostali w domu, podczas gdy ja pracowałem na planie w Richmond.
- Nie lubię rozstawać się z bliskimi z bardzo egoistycznych pobudek: wydaje mi się, że zawsze mogę się im jakoś przydać. Bez żony i synów czuję się bardzo samotny. Nie lubię pracować z dala od domu i nie mieć do kogo wracać po skończonym dniu pracy.
- Akurat w tym przypadku było mi to jednak na rękę - kończy swój wywód aktor. - Nie będę udawał, że nie wykorzystałem tego, jak się czułem, w pracy nad rolą. Bywały bowiem takie chwile, kiedy Abraham Lincoln czuł się bardzo samotny.
© 2012 Cindy Pearlman
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!