Reklama

Czego nauczyło nas "Pięćdziesiąt twarzy Greya"?

"Człowiek ogląda film, a krytyk filmowy musi uznać, że jest tym człowiekiem". Tak blisko 60 lat temu napisał Robert Warshow. Tym samym sformułował nieoficjalne motto wszystkich przedstawicieli tej profesji.

W tamtym czasie sama myśl, że filmy i inne wytwory kultury popularnej mogą być przedmiotem poważnej krytycznej analizy, była odbierana w kręgach intelektualnych USA jako nowy i kontrowersyjny postulat. Warshow chciał wyraźnie zaznaczyć, że jakakolwiek analiza tego rodzaju musi uwzględniać fakt, że krytyka bierze swój początek w codziennym doświadczeniu. Nieważne, dokąd zaprowadzą cię twoje przemyślenia i osądy - zawsze zaczynasz jako konsument, widz, fan.

Obecnie wydaje się, że koncepcja zakładająca, iż źródłem krytyki jest to, co Warshow nazwał "bezpośrednim doświadczeniem", jest niepodważalna - przynajmniej co do zasady. Czasami jednak może się tak zdarzyć, że krytyk podczas seansu filmowego zada sobie pytanie: "Człowieku, co ja tu właściwie robię?".

Reklama

Beztroski seksizm, który odnajdujemy w cytowanych wyżej słowach Warshowa, ma tutaj bardzo duże znaczenie. W naszych czasach nie możemy już traktować uniwersalizmu ukrytego w słowach "film" i "człowiek" (bezwarunkowego z punktu widzenia słynnego krytyka) jako czegoś oczywistego. Przemysł rozrywkowy zarabia pieniądze poprzez uważne demograficzne sortowanie, różnicowanie potencjalnej widowni pod kątem wieku, płci, miejsca pochodzenia i rasy. Chodzi o to, by upolować jak najwięcej tych krańcowo różnych celów. Sami widzowie też są przyzwyczajeni do tego, by spoglądać na siebie i innych widzów przez różne soczewki tożsamości, wychwytując w treściach, z którymi obcują, wszelkie uprzedzenia i słabe punkty.

A zatem krytyk może wciąż być (mówię to wyłącznie z własnej perspektywy) człowiekiem, który po prostu ogląda film, przy czym istotne jest to, by nie stał się on kimś, kto dystansuje się od doświadczenia przeciętnego widza albo nie ma pojęcia o wielorakich sposobach oddziaływania filmu na odbiorcę.

Pozwólcie, że ujmę to jeszcze inaczej: wciąż pozostaję pod wrażeniem "50 twarzy Greya" - historii, która obudziła we mnie najróżniejsze dziwne emocje i która wciąż wywiera osobliwy wpływ na moją niewinną psychikę. Przepraszam za tę szczerość, ale fenomen tej powieści i jej ekranizacji poskutkował powszechnym odrzuceniem zahamowani różnego rodzaju.

Jeszcze na długo przed premierą ekranizacji "50 twarzy Greya" seria trzech powieści pióra E.L. James - opowiadających o romansie, jaki naiwna studentka Anastasia Steele nawiązuje z przystojnym i bogatym Christianem Greyem - stała się przedmiotem zażartych dyskusji w klubach czytelniczych, na forach internetowych, a także (choć nieco później) w środowiskach felietonistów, komentatorów i krytyków literackich. Wydaje się, że popularność, jaką książki te zdobyły na całym świecie (w tym kontekście najczęściej przytacza się liczbę 100 milionów sprzedanych egzemplarzy), dała nam niespodziewany wgląd w jakże często skrywaną sferę kolektywnej psyche, wzbogacając żmudne analizy fenomenów kulturowych o wojerystyczny dreszczyk.

Dodajmy, że dzięki "Greyowi" zyskaliśmy również niepowtarzalną okazję, której nie sposób się oprzeć - okazję, by rozprawiać o kobiecej seksualności z pozycji moralistów. Sposób, w jaki relacja Christiana i Anastasii zacierała granicę pomiędzy praktykami BDSM stosowanymi za obopólną zgodą partnerów a wykorzystywaniem jednej ze stron, wzbudzał wątpliwości. Zaczęto też debatować nad tym, czy popularność książek to oznaka postępu w dziedzinie feminizmu, utrwalania tradycyjnych ról związanych z płcią kulturową, nieuleczalnej dekadencji zachodniej cywilizacji - a może po prostu błogosławieństwo, które nieoczekiwanie spłynęło na producentów zabawek erotycznych. Premiera filmu, która zdominowała tegoroczny walentynkowy box office, sprawiła, że znów zaczęliśmy zadawać sobie te pytania - jak również kilka innych, zupełnie nowych, dotyczących chociażby różnic pomiędzy tym, co dzieje się na kartach powieści i na ekranie.

Granice książki sięgają tak daleko, jak wyobraźnia James i jej czytelniczek. Powieść ze szczegółami opisuje to, co Christian lubi robić z Anastasią, jak również reakcje Anastasii na te działania, czasami pełne zmieszania, czasami ekstatyczne ("Orgazm! Kolejny orgazm!"). Film w reżyserii Sam Taylor-Johnson jest ograniczony zasadami decorum, jakie na obraz "dla widzów dorosłych" nakładają realia multipleksu, a w związku z tym oferuje nam łagodniejszą i mniej bezpośrednią perspektywę.

Ta rozbieżność właściwie nie zaskakuje, ale nie sposób nie poruszyć przy okazji innej kwestii: Jak daleko sięgają oczekiwania czytelników pod względem wierności adaptacji filmowej w stosunku do ich ukochanej książki? Jak duże odchylenie od oryginału są w stanie znieść?

Fani i krytycy nie zawsze chcą tego samego. To nie jest skarga ani samobiczowanie: takie jest życie. Recenzenci generalnie chwalili książki o Harrym Potterze (czasami aż do przesady) - i niemal jednogłośnie dyskredytowali "50 twarzy Greya"; rozpływali się nad warsztatem Suzanne Collins, autorki "Igrzysk śmierci", i gardzili Sagą "Zmierzch" pióra Stephenie Meyer. Żadna z tych opinii nie robiła wielkiej różnicy rzeszom fanów, którzy dosłownie pochłaniali te książki. Także krańcowo różne recenzje filmów nakręconych na ich podstawie nie ostudziły entuzjazmu widzów szturmujących kina.

Czy to znaczy, że krytycy całkowicie stracili kontakt z odbiorcami? A może nasze opinie nie mają żadnego znaczenia? Nie, oczywiście, że nie. Oczekiwaliście innej odpowiedzi? Rzecz nie w tym, czy posiadamy nadprzyrodzoną mądrość albo lepszy gust. Po prostu istotą naszej pracy nie jest ani potwierdzanie, ani sprzeciwianie się opinii ogółu, ale kierowanie dyskusji na boczny tor.

Wróćmy do "50 twarzy Greya", przedsięwzięcia, które nieprzypadkowo narodziło się z inspiracji Sagą "Zmierzch", której E.L. James jest fanką. Erotyczne gry pomiędzy Christianem i Anastasią nie zawsze są smaczne czy wręcz prawdopodobne, ale za to z całkiem sporym powodzeniem można interpretować je jako alegorię relacji pomiędzy społecznością krytyków i fanów, archetypicznych impulsów, które współistnieją w każdym z nas, a które są ucieleśniane przez dwoje kochanków.

Po jednej stronie mamy oto kogoś z "bardzo szczególnymi upodobaniami"; kogoś, kto zwraca uwagę na szczegóły w sposób wręcz obsesyjny, by nie rzec chorobliwy. To właśnie Christian, który, zamawiając gin z tonikiem, uprzedza, że w grę wchodzą tylko dwie konkretne marki ginu (na wypadek, gdyby jedna z nich była niedostępna). Każda z nich wymaga innego dodatku: w przypadku Hendrick's to ogórek, w przypadku Bombay Sapphire - limonka. To cecha, która w równym stopniu nas zachwyca, co irytuje, podobnie jak doskonale przemyślana kolekcja zabawek Greya. Podchodzi on do przyjemności z taką powagą, że można odnieść wrażenie, iż jest to mało zabawny facet.


Po drugiej stronie znajduje się Anastasia - nieżyciowa, reagująca emocjonalnie, pogubiona wśród własnych doznań i pragnień. Nie jest pewna, czego chce, co lubi, co powinna lubić. Na pewno jednak łatwo poddaje się namiętnemu, intensywnemu odczuwaniu ("Orgazm! Kolejny orgazm!"). Jest bierna, ale też stabilna, w dziwny sposób nieugięta i niezdecydowana jednocześnie. Christian Grey na zmianę przyciąga ją i odpycha; jego pożądanie też zresztą zmienia się niczym pływy oceanu.

On chce ją kontrolować. Ona chce zrobić z niego normalnego faceta. Wydaje się, że tych dwoje nie może bez siebie żyć - a mimo to przez większość czasu ona i on negocjują warunki swojego związku, próbując ustalić, która strona tak naprawdę tu rządzi. Brzmi znajomo?

A.O. Scott

© 2015 The New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Pięćdziesiąt twarzy Greya
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy