Reklama

Cannes: Triumf filmowych fantazji

Trwa 66. edycja festiwalu w Cannes - smakowita uczta filmowa na najwyższym, światowym poziomie, którą kilka dni temu rozpoczął pokaz "Wielkiego Gatsby'ego" Baza Luhrmanna. Choć impreza dopiero dobiega półmetka, to już teraz dostarczyła wielu wrażeń, od których może zakręcić się w głowie.

Najbardziej prestiżowy festiwal świata to jedna z tych rzeczy, których Hollywood najbardziej zazdrości Europie. W tym uczuciu mieści się jednak pewien paradoks: bardzo często filmem otwarcia canneńskiej imprezy jest produkcja amerykańska. Podobnie było tym razem.

Prosto z Fabryki Snów do Cannes przybył długo wyczekiwany "Wielki Gatsby", z elektryzującą rolą Leonardo DiCaprio.

Adaptacja słynnej powieści Fitzgeralda nie jest pozbawiona wad, ale nie można jej odmówić jednego - okazała się idealnym wstępem do festiwalu, który słynie z blichtru, blasku i nadmiaru. Produkcja Luhrmanna nie udaje, że jest czymś więcej niż smakowitą rozrywką, rozciągniętym do 140 minut, mieniącym się kolorami fajerwerkiem.

Reklama

Świat "Wielkiego Gatsby'ego" oddycha fantazją - z niej ulepieni są bohaterowie i magiczny pejzaż Nowego Jorku z lat 20. Nowy obraz autora "Moulin Rouge" idealnie wpisuje się w język jego kina - sztuczny i przerysowany. Zawieszony między snem i rzeczywistością, składa hołd porządkowi filmowej wyobraźni - tej samej, która od środy króluje na francuskim wybrzeżu.

Przeczytaj recenzję filmu "Wielki Gatsby" na stronach INTERIA.PL!


Zamach na aktora?!

Jak rozwijają się kolejne dni festiwalu? Choć zdania na temat kandydatów do Złotej Palmy są podzielone, to jedno jest pewne: canneńskie święto kina zdecydowanie nabiera rozpędu. Parafrazując przepis Hitchcocka na udany film: festiwal rozpoczął się od trzęsienia ziemi, a teraz napięcie nieprzerwanie rośnie. Z każdym dniem przybywa coraz mocniejszych wrażeń - nie tylko tych filmowych.

W nocy z czwartku na piątek (16/17 maja) miała miejsce kradzież w iście Hitchcockowskim stylu: podczas bankietu zorganizowanego przez jedną z firm jubilerskich ukradziono klejnoty przygotowane do wypożyczenia przez gwiazdy festiwalu. Najprawdopodobniej wyniósł je ktoś z festiwalowej obsługi - ktoś, kto znał sekretne kody do sejfów i wiedział, gdzie znajduje się wyceniana na milion dolarów biżuteria.

Z kolei w piątkowy wieczór udaremniono zamach na Christopha Waltza, który u boku Daniela Auteuila brał udział w nagraniu programu telewizyjnego Le Grand Journal. Nieoczekiwanie rozległy się strzały i zgromadzona publiczność wpadła w panikę, a aktorzy zostali wyprowadzeni ze sceny. Wkrótce potem niedoszłego sprawcę, który - jak się okazało - strzelał ślepymi nabojami, ujęła policja.

Emocje filmowe

Najwięcej emocji nieprzerwanie dostarczają jednak same filmy, o których rozmawia się w kuluarach, na bankietach, w biurze prasowym, a przede wszystkim w potężnych kolejkach, które na długo przed seansami ustawiają się na Croisette. Jakie produkcje wzbudziły jak dotąd najwięcej emocji?

Jeśli weźmiemy pod uwagę liczebność foteli, które podczas seansu opuszczali dziennikarze, to takim filmem bez wątpienia jest meksykański "Heli" - niezwykle mocny akcent na otwarcie konkursu głównego.

Kontrowersje wzbudził przede wszystkim poziom przemocy wniesionej na ekran przez Amata Escalante, autora głośnych i nie mniej brutalnych "Sangre" czy "Los Bastardos". Są takie zakamarki rzeczywistości, w które lepiej nie zakradać się z kamerą. Podejrzane i mroczne - takie, o jakich niechętnie myślimy i takie, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. Temu porządkowi, ustanawiającemu granice naszej odbiorczej wrażliwości, kino Escalante nie poddaje się zbyt łatwo - widać to również w "Heli", w którym historia zaczyna się spokojnie, aby w kluczowym momencie wybuchnąć sceną pełną przemocy. Jedną z jej ofiar staje się tytułowy bohater, nastolatek mieszkający ze swoją 12-letnią dziewczyną i młodszą siostrą na meksykańskiej prowincji.

Brutalny obraz Escalante przynosi mroczną opowieść o ojczyźnie reżysera - zduszonej korupcją, pogrążonej w przestępczości i duchowym kryzysie.


Słowo "kryzys" powraca w kontekście gorąco oczekiwanej "Przeszłości" - nowego filmu irańskiego mistrza kameralnych dramatów, Asghara Farhadiego. Głównymi bohaterami historii są małżonkowie przygotowujący się do rozwodu. Ona jest Francuzką, on Irańczykiem. Ona od czasów ich separacji zdążyła ułożyć sobie życie na nowo. On wrócił do Teheranu, a na czas finalizacji rozstania odwiedza ją w Paryżu.

Niestety, w kryzysie pogrążeni są nie tylko bohaterowie, ale także sam reżyser - niestety jego ostatni projekt na tle wcześniejszych produkcji wypada słabo i nie spełnia pokładanych w nim nadziei. W przeciwieństwie do jego innych dzieł - w tym znakomitego "Rozstania" - pozbawiony jest rytmu, spójności i sprawności w prowadzeniu narracji. "Przeszłości" brakuje tego, co zawsze stanowiło siłę kina Farhadiego: budowania fabularnej intrygi na prostej i precyzyjnej konstrukcji. Jego ostatni film, przegadany i niepotrzebnie rozciągnięty do ponad dwóch godzin, szybko traci tempo, a losy postaci szybko stają się nam obojętne.


W przeciwieństwie do irańskiego reżysera formę trzymają dalekowschodni autorzy, których dzieła wysuwają się na prowadzenie w głównej konkurencji. Pierwszym z nich jest nowy obraz Jia Zhangke ("A touch of sin") - nowelowa opowieść bezkompromisowo rozliczająca się z chińską rzeczywistością. Na drugiego mocnego kandydata do Złotej Palmy wyrasta ostatni film japońskiego twórcy Hirokazu Koreedy, który przywiózł do Cannes obyczajowy dramat "Like Father, Like Son". Kameralna opowieść o dwóch rodzinach, których losy splatają się za sprawą dramatycznego zdarzenia z przeszłości, ma szansę najbardziej zachwycić przewodniczącego jury, Stevena Spielberga. I choć wydaje się, że właśnie dwa wspomniane tytuły mają szansę na najwyższe wyróżnienia, to trudno w tej chwili przewidzieć, jakie filmy wyjadą z nagrodą.

Tym bardziej, że przed nami wciąż jeszcze najbardziej oczekiwane produkcje konkursowe - w najbliższych dniach obejrzymy m.in. obrazy Nicolasa Windinga Refna, Jima Jarmuscha, Paola Sorrentino i Romana Polańskiego. Wszystko więc może się jeszcze odmienić, a canneński konkurs, w którym werdykty mają opinię najmniej przewidywalnych na świecie, przyniesie pewnie sporo niespodzianek.

"Kongres" według Lema

Wiele dzieje się też w pozostałych sekcjach - choćby w rozwijającym się równolegle konkursie Un Certain Regard, zdominowanym w tym roku przez kino kobiece. Swoje filmy pokazują tu m.in. Sophia Coppola, Claire Denis, Lucia Puenzo czy Rebecca Zlotowski. Warto śledzić także legendarny cykl Quinzaine des Réalisateurs, wypełniony filmową awangardą i znany z promowania dzieł mniej znanych autorów.

Pokazem otwierającym tę sekcję była uroczysta premiera międzynarodowej koprodukcji z ważnym polskim udziałem - "Kongres" Ariego Folmana. Film izraelskiego reżysera stanowi luźną adaptację opowiadania Stanisława Lema.


Autor "Walca z Baszirem" pożyczył z prozy polskiego pisarza podobny model i historię głównego bohatera, Ijona Tichy, który wyrusza na tytułowy kongres, gdzie dochodzi do zamieszek. Żeby nad nimi zapanować, organizatorzy imprezy rozpylają w powietrzu środki halucynogenne. Ijon ulega pod ich wpływem urojeniom i wydaje mu się, że popada w obłęd. Wkrótce potem zostaje poddany hibernacji i budzi się dopiero 20 lat później - w zupełnie obcym, odmienionym świecie.

Biorąc na warsztat opowiadanie Lema, Folman dodaje wiele od siebie, finezyjnie przekuwając prozę science fiction w słodko-gorzką satyrę na Hollywood. Główną bohaterką czyni bowiem aktorkę, Robin Wright (która gra tu siebie u boku m.in. Harveya Keitela), skonfrontowaną z przemianami, jakim zaczął ulegać przemysł filmowy. Przez szefa wytwórni Miramount zostaje zmuszona do zeskanowania swej postaci na użytek kolejnych produkcji. Sama nie ma już jednak prawa ani grać, ani nawet pojawiać się publicznie. Odsunięte na margines życie dawnej gwiazdy zostaje zdominowane przez jej ekranowe sobowtóry - wiecznie młode, piękne i świeże. Nie tylko ją dotknęła jednak rewolucja, jaka zawładnęła przemysłem filmowym. Jej ofiarami stało się też wielu innych aktorów, reżyserów i operatorów, którzy przestali być potrzebni.

Kino po przejściu kolejnej technologicznej metamorfozy stało się już nie tylko obrazem naśladującym rzeczywistość, ale też w sposób najbardziej dosłowny zaczęło kopiować samo siebie. Tym samym nostalgiczny obraz Ariego Folmana, idąc tropem choćby takich dzieł jak "Bulwar Zachodzącego Słońca" i (szukając bliżej) "Artysta" opowiada o zmierzchu pewnej epoki. Składa hołd kinu, jakie oglądamy dziś - i jakie jeszcze do końca tygodnia będzie królować na Lazurowym Wybrzeżu.

Magdalena Bartczak, Cannes

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy