Bracia Warner i Samuel Goldwyn: To oni stworzyli fabrykę snów
Założyli filmowe imperia i konkurowali o wpływy w Hollywood, ale coś ich łączyło. Do Ameryki, zarówno bracia Warner, jak i Samuel Goldwyn, wyruszyli z Polski.
O tym, że kinematografia to niezły biznes, nikogo nie trzeba przekonywać. Najlepszym dowodem na to niech będzie fakt, że tak właśnie potraktowali ją pierwsi właściciele wytwórni filmowych i producenci, którzy na drodze do fortuny podejmowali się rozmaitych zajęć, niemających nic wspólnego z kinem. Np. Samuel Goldwyn wcześniej był sprzedawcą rękawiczek, a bracia Warner mieli m.in. sklep z rowerami oraz handlowali mydłem.
Branża filmowa kusiła, choć początkowo była to dziedzina naukowców i wynalazców. Jednak przybyli z Polski Warnerowie (Wonsal) czy Goldwyn (Gelbfisz) szybko odkryli, że prawdziwe pieniądze nie leżą ukryte w "sprzęcie", czyli kamerach, projektorach oraz innych odkryciach, tylko w produkcji i dystrybucji filmów - tych cudownych snów, które ludzie po prostu uwielbiają.
Kiedy ogląda się takie hity braci Warner jak "Casablanca" czy "Buntownik bez powodu", aż trudno uwierzyć, że słynne studio założyli ludzie startujący od zera. Na dodatek do Ameryki przybyli niemal przez przypadek, bo ojciec Alberta (Aarona), Sama (Szmula) i Harry’ego (Hirsza), szewc Benjamin Wonsal z Krasnosielca na Mazowszu, posłuchał rady swojego znajomego. Kolega, niejaki Waleski, wyjechał za chlebem do Stanów i w liście kusił go wizją "amerykańskich ulic ociekających złotem".
Po latach czwarty z braci Warner, urodzony w Kanadzie Jack (Itzhak) tak o tym pisał: "Okazało się, że Waleski kłamał, rzeczywistość nie wyglądała tak różowo. Może to i dobrze, bo gdyby powiedział prawdę, to nie byłoby dzisiaj wytwórni Warner Brothers i musielibyście zadowolić się gorszymi filmami".
Oczywiście początki były trudne, ale bracia mieli pomysł i nie bali się ryzyka. Nie wahali się zainwestować, zastawiając konia, którego ich ojciec nazywał Bobem oraz zegarek seniora rodu. Uzyskane pieniądze przeznaczyli na projektor. Szybko musieli wziąć się za jego remont, bo okazało się, że nie działał. To ich jednak nie zrażało, bo wierzyli, że w końcu osiągną sukces. Po latach rozmaitych doświadczeń, w 1923 roku założyli słynną wytwórnię, której gwiazdą byli m.in. Humphrey Bogart, James Dean i Errol Flynn. Po drodze jednak zdarzały im się pomyłki. Np. jednemu z nich do dziś wypomina się wypowiedź na temat filmów dźwiękowych. - Kto, do cholery, chce słuchać gadających aktorów? - zastanawiał się Harry Warner u progu nowej ery kina.
Droga na szczyt Samuela Goldwyna (urodził się w Warszawie jako Szmul Gelbfisz) była równie ciekawa jak klanu Warnerów. Rodzinne miasto Samuel opuścił i wyjechał za granicę, by znaleźć dobrze płatne zajęcie. Mieszkał m.in. w Hamburgu i Birmingham. Ale nie podobała mu się np. praca przy produkcji gąbek. Nie widział siebie również jako czeladnik kowala.
Ponieważ Goldwyn uwielbiał ubarwiać swe opowieści, tak naprawdę nie wiadomo jak dotarł do Nowego Jorku. Jego historia zmieniała się w zależności od tego, komu ją właśnie opowiadał. W jednej z wersji pieniądze na bilet do USA wręczył mu nieznajomy, gdy zrozpaczony Samuel płakał na ławce w Liverpoolu. W Ameryce Goldwyn dowiódł, że potrafi robić interesy i się rozwijać. W dzień handlował m.in. rękawiczkami i tanią biżuterią, a wieczorami uczył się angielskiego. Z czasem dostał się do filmowej branży.
Wytwórnia Metro Goldwyn Mayer właśnie jemu zawdzięcza firmowego lwa w swej czołówce. Zwierzę, które według Goldwyna wzięło się stąd, że sam był spod znaku Lwa, stało się symbolem znakomitych filmów m.in. z Gretą Garbo i Clarkiem Gable. Podziwiał je cały świat.
Adam Piosik