Reklama

Boyhood vs Parenthood w Wenecji

Festiwal Filmowy w Wenecji od kilku lat toczy zaciętą walkę z odbywającym się niemal równolegle festiwalem w Toronto, który - kosztem weneckiej imprezy - ściąga coraz ciekawszych gości i wzbudza rosnące zainteresowanie międzynarodowej branży.

Mówi się, że jeśli jakiś reżyser osiągnie sukces w Toronto, otwierają się przed nim drzwi do sławy i podwoje Amerykańskiej Akademii Filmowej. Najlepszym tego przykładem niech będzie "Ida" (2013) Pawła Pawlikowskiego, która w zeszłym roku zdobyła w Toronto Nagrodę FIPRESCI, w tym będzie startowała w wyścigu po Oscara. Kanada ściąga sales agentów i dystrybutorów głównie ze względu na odbywający się corocznie market filmowy.

Wenecja do tej pory nie mogła zaoferować opcji równie intratnych spotkań, ale to zaczyna się zmieniać. Włosi, którzy codziennie w środku dnia urządzają sobie kilkugodzinną sjestę i donikąd się nie śpieszą, zaczynają czuć potrzebę dokonania zmian. Drugi rok z rzędu w Wenecji odbywa się międzynarodowy market, sales agenci zaczynają mieć szerszy wybór filmów, a selekcjonerzy dbają o to, by festiwal - przy zachowaniu swojej oryginalności - podążał za trendami wyznaczanymi na świecie.

Reklama

Z tego względu kolejny rok z rzędu na ekranach weneckich kin zagościł zrealizowany przez HBO miniserial. Co przy tym dosyć ironiczne, wyreżyserowany przez Lisę Cholodenko "Olive Kitteridge" z Frances McDormand i Richardem Jenkinsem w rolach głównych (oraz Zoe Kazan i Billem Murrayem w drugoplanowych) to najlepsza do tej pory propozycja weneckiego line-upu.

O tym, czego nie wiemy o mamie i tacie

Czteroodcinkowy serial HBO jest małym dziełem sztuki - perfekcyjnym w każdym calu - fantastycznie napisanym, zaskakującym, świetnie zagranym; dokonującym neutralnej, zarazem czułej i ironicznej, mądrej i autentycznej wiwisekcji rodzicielstwa. Niedawno na ekranach polskich kin pojawił się "Boyhood" (2014) Richarda Linklatera, w którym nakreślony został przejmujący, bo prawdziwy i zadziwiająco uniwersalny charakter dorastania. Lisie Cholodenko w strukturze czterogodzinnego serialu udało się zamknąć szereg doświadczeń związanych z blaskami i cieniami rodzicielstwa; radościami, frustracjami, lękami i nadziejami.

Cholodenko znakomicie rozkłada akcenty, jest doskonałą obserwatorką. Opowiada historię tytułowej Olive (fenomenalna Frances McDormand) i jej małżeństwa z Henrym (Richard Jenkins), ale często skupia wzrok na drugoplanowych bohaterach. Wszyscy, którzy pojawiają się w życiu Olive i Henry'ego na przestrzeni dwudziestu pięciu lat są katalizatorami reakcji typowych i kluczowych dla utrzymania dynamiki długoletniego małżeństwa - raz wybuchowych, innym razem czułych, niekiedy nieśmiałych - jak wyznania świeżo upieczonych kochanków. Choć Cholodenko snuje swoją opowieść ciętym językiem, jej podejście do Olive jest pełne zrozumienia i akceptacji, która rodzi się między ludźmi jak intymność - po czasie i po wielu przeżytych razem chwilach.

Cholodenko jest też jednak bezkompromisowa w portretowaniu słabości; dostrzega wszystkie wady swoich bohaterów i nie waha się ich użyć przeciwko nim. Jej Olive - matka i żona - bywa niemiła, oschła, zdaje się być frustratką, średnio gotuje, jest zazdrosna, ale sama omal nie pozwala sobie na romans. Jest kobietą z krwi i kości, żali, niespełnionych nadziei i snów, do których nie chce się przyznać. Zamknięta w sobie zdaje się być przeciwieństwem swojego męża, Henry'ego, który tryska radością i jest skłonny oddać bliźniemu ostatnią koszulę (zwłaszcza, jeśli owym bliźnim jest jego młoda asystentka). Cholodenko portretuje ich relacje w sposób dowcipny i przenikliwy. Niczego nie ukrywa, pozwala sobie na wszystko. Patrzy na nich z dystansu, ale czule, jak patrzy się na świat, który powoli odchodzi w zapomnienie, ale który odcisnął na nas głębokie piętno.

Reżyserka z wyczuciem kreśli też krajobraz zmieniającej się Ameryki - zaczyna od lat siedemdziesiątych, kończy na początku dwutysięcznych. Jednocześnie portretuje zmiany i to, co niezmienne, wzruszające, oswojone. Codzienność Olive i Cholodenko daleka jest jednak od nudy. Autorka wprowadza w nią małe dramaty, jedno wesele i liczne pogrzeby. Zwodzi widza i długo nie pozwala mu się domyśleć, o czym w istocie opowiada. Myli tropy i skłania do tego, by doszukiwać się w jej serialu wątków dowodzących inspiracji "Sześcioma stopami pod ziemią", "Breaking Bad" czy "American Beauty" (2001) Sama Mendesa.

Do świata przedstawionego wprowadza też elementy typowe dla realizmu magicznego. Nie ociera się jednak o przesadę. "Olive Kitteridge" jest serialem doskonale wyważonym, strukturalnie perfekcyjnym, oszałamiającym niezwykłością zaklętą w realistycznej opowieści o doświadczeniu bycia rodzicem i o powolnym umieraniu, ciążącej obecności przeszłości. Śmierć w serialu Cholodenko (pod taką czy inną postacią) jest jak jeden z drugoplanowych, ekscentrycznych bohaterów, który niespodzianie wchodzi w paradę innym, może czaić się za każdym rogiem i wkroczyć w życie rodzinne w najmniej odpowiednim ku temu momencie. Dlatego jeśli mamy się o coś modlić, jak sugeruje napis na serwetce, wiszącej nad serialowym barem, módlmy się o "ochronę przed kulami i samobójstwami ojców".

Michel znów chce się zabić

O samobójstwie traktuje najnowszy mockdokument z Michelem Houellebecqiem w roli głównej. "Near Death Experience" Benoita Delepine'a i Gustave'a Kerverna nie jest jednak ani tak ciekawy ani zabawny, jak wchodzące niebawem na ekrany polskich kin "Porwanie Michela Houellebecqa" Guillaume'a Niclouxa. Francuski pisarz ("Cząstki elementarne") wciela się w rolę Paula - ojca rodziny, który wychodzi na chwilę z domu i już do niego nie wraca. Przebiera się w sportowe ubranie, wsiada na rower i jedzie w pobliskie góry, gdzie sili się na autoanalizę własnych lęków w rozmowie z figurami usypanymi z kamieni i dokonuje nieudanej próby samobójczej, którą podsumowuje mówiąc, że wiele samobójstw nie dochodzi do skutku ze zwykłego pecha.

Houellebecq jest przekonujący w roli ofiary losu, społeczeństwa i współczesnej kultury, bo w podobnych bohaterów wcielał się, pisząc swoje książki. Film jest jednak dosyć pretensjonalnym zlepkiem arthousowych klisz, które rozsypałyby się jak zamek z piasku, gdyby nie ekranowa kreacja cynicznego pisarza. Czy ten wchodzi jednak w swoją rolę na poważnie czy jedynie liczy na oklaski fanów snobistycznego kina, by udowodnić sobie, że reakcjami tłumów rządzi zwykła głupota? Pisarz twierdzi, że "Near Death Experience" jest w pełni poważną produkcją. W czasie naszej krótkiej rozmowy o tym, co zmotywowało go do wzięcia udziału w projekcie, spontanicznie zapala jednak papierosa i odpływa myślami tak daleko, że trudno zgadnąć, czy mówi prawdę czy znów stroi sobie żarty.

Prorok w Armenii

Niemal pełną powagę zachowuje też Fatih Akin, który w swoim najnowszym filmie podejmuje temat ludobójstwa, jakie miało miejsce w Armenii. Akcja koprodukowanego przez Ewę Puszczyńską i Janusza Dzięcioła filmu "The Cut" rozpoczyna się w 1915 roku w Mardin. Turecka policja wkracza wówczas do armeńskich domów i zabiera mężczyzn, którzy trafiają do obozów pracy. Kobiety zostają później zgwałcone, dzieci przesiedlone. Pogrom, jaki ma miejsce, przypomina wszystkie inne ludobójstwa, które znamy z historii. Opowiadał o nich pokazywany ostatnio na Transatlantyk Festival Poznań dokument Edet Belzberg "Strażnicy nieba" (2014).

Scenariusz filmu Akina jest bardzo dobrze napisany. Jego współautorem jest Mardik Martin, który z Martinem Scorsese napisał "Ulice nędzy" (1973), a wspólnie z Paulem Schraderem pracował nad scenariuszem "Wściekłego byka" (1980). Za scenografię odpowiedzialny był Alan Starski, zdjęcia nakręcił pracujący z Akinem od lat Rainer Klausmann, a świetną muzykę napisał Alexander Hacke. Problem "The Cut" tkwi w zadziwiająco kiepskiej reżyserii i pozostawiającym sporo do życzenia aktorstwie. W głównej roli występuje Tahar Rahim (tytułowy "Prorok" z filmu Jacquesa Audiarda), ale w wielu momentach jest on ewidentnie źle prowadzony przez reżysera. Rahim, który wciela się w rolę niemego Nazareta Manoogiana, który po ucieczce z obozu pracy postanawia zrobić wszystko, by odnaleźć swoją żonę i dwie córki, bliźniaczki, stworzył postać przerysowaną; w wielu miejscach śmieszną. Reżyser przyznaje, że fascynuje go historia kina i era kina niemego, więc uczynił Nazareta postacią poniekąd chaplinowską, ale tragikomizm nie do końca się sprawdza w poetyce opowieści o ludobójstwie, duchowej emigracji i podróży przez kilka kontynentów.

Akin - reżyser "Głową w mur" (2004) i "Na krawędzi nieba" (2007) - jest świetny w kręceniu intymnych historii imigrantów. szukających swojego miejsca w świecie i w "The Cut" można odnaleźć podobne wątki. Próba wpisania ich w wielką historię zaowocowała jednak poczuciem, że opowieść kuleje i trudno tu mówić o pełnowymiarowości. Reżyser mówi o westernie, o wielkiej podróży zamiast wielkiej historii i o opowieści o człowieku. Jego człowiek zdaje się być jednak wyłącznie marionetką w rękach okrutnego losu. Nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia. Gna przed siebie, bo najpierw popycha go chęć przetrwania, a potem nadzieja, której chwyta się resztkami sił. Piękne zdjęcia przepływają przez oczami widzów jak pocztówki. Ogląda się je z przyjemnością, kartkuje jednak bez większej uwagi.

Jest w filmie Akina i jego autentycznych lokacjach rodzaj łatwo wyczuwalnej i drażniącej sztuczności, która rodzi obojętność, a nie wzruszenie. Nie pomógł fakt, że Armeńczycy mówią po angielsku i dzięki takiemu zabiegowi rzekomo łatwiej się z nimi utożsamić. Akin chciał przełamać tabu i nie o to chodzi, że w jego filmie nie ma prawdy; ale o to, że jest ona zaklęta w opowieści uformowanej z patosu i sztucznych łez.

Anna Bielak, Wenecja

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama