Bollywood: Triumf materializmu
Hindusi wiedzą, że żadne szczęście nie jest trwalsze od tego, którego źródłem są pieniądze. Tamtejsze kino odzwierciedla to przekonanie - pisze na łamach "International Herald Tribune" indyjski dziennikarz Manu Joseph.
W najnowszym hicie indyjskiego kina trzech kawalerów z Indii - w towarzystwie torebki marki Hermes, nazywanej przez nich "Bagwati" - wybiera się na wycieczkę do Hiszpanii. Ich cel to spróbować trzech ekstremalnych dyscyplin sportowych (i przetrwać). Podczas podróży spotykają piękną instruktorkę nurkowania o indyjsko-brytyjskich korzeniach; Hiszpankę, która chętnie pozwoli każdemu mężczyźnie na wspólną kąpiel w wannie, pod warunkiem, że ten zapyta ją po hiszpańsku: "Czy mogę wejść?"; wreszcie artystę, który okazuje się być ojcem jednego z nich, a który opuścił naszego bohatera, kiedy ten był jeszcze w łonie matki.
W tle akcji tego radosnego filmu, wyreżyserowanego przez Zoyę Akhtar i zatytułowanego "Żyje się tylko raz", pobrzmiewają takie motywy, jak dobrobyt, seks bez zobowiązań i inne wątki nieustannie przypominające o tym, że życie ma być dobrą zabawą. Takie idee i tacy bohaterowie, w komercyjnym indyjskim filmie głównego nurtu, jeszcze jakiś czas temu byliby czymś nie do pomyślenia. Jest to zresztą jedna z przyczyn, dla których film ten powstawał niemal dwadzieścia lat.
Zoya Akhtar mogłaby uznać takie stwierdzenie za skandaliczne zaprzeczenie faktom. Ale taka jest prawda.
Początki filmu Akhtar sięgają pewnego momentu w historii Indii, momentu, którego dwudziesta rocznica minęła całkiem niedawno, niezauważona przez niewdzięczny naród. 24 lipca 1991 roku, kiedy Manmohan Singh - dziś premier, a wówczas minister finansów swojego kraju - przedstawiał w parlamencie budżet państwa, Indie były pogrążone w poważnych kłopotach natury finansowej. Niedostateczne zasoby zagranicznych walut nie pozwalały im na importowanie potrzebnych towarów; dodatkowo musiały zastawić swoje rezerwy złota, by otrzymać szybką pożyczkę ratunkową.
W tej sytuacji Singh nie miał większych problemów z przekonaniem parlamentu i indyjskich obywateli, że ich kraj nie ma innego wyjścia, jak zainicjować program dalekosiężnych reform gospodarczych, rozpocząć prywatyzację i wyzwolić się z socjalizmu i teorii głoszonych przez ludzi, którzy politycznie należeli już do przeszłości.
Postacie w filmie Zoyi Akhtar są skończonym produktem reform Singha. Dla przykładu - jeden z naszych trzech singli w dzieciństwie doświadczył ubóstwa (jego matka, wdowa, zmagała się z długami), korzystał z samochodów swoich zamożniejszych przyjaciół, a następnie ciężko pracował, by znaleźć zatrudnienie w londyńskim banku. Widz poznaje go na etapie, na którym jego marzeniem jest "drukowanie" pieniędzy i emerytura w wieku 40 lat. Przepełniony dumą z powodu posiadania licznych materialnych dóbr, nie ma oporów przed kupnem wartej 12 tys. euro torebki Hermes dla... narzeczonej swojego przyjaciela.
Zobacz zwiastun filmu "Żyje się tylko raz":
Piękna instruktorka nurkowania - która swoim uczniom udziela bardzo przydatnej wskazówki ("Oddychajcie!"), a w niespotykanej wcześniej w indyjskim kinie scenie całuje nowo poznanego mężczyznę prosto w usta (jak tłumaczy, "nie ma w zwyczaju żałować straconych okazji") - przekazuje widzom ważny morał tej opowieści. Na pierwszy rzut oka brzmi on ironicznie w filmie, który jest celebracją przyjemności płynących z bogactwa: według dziewczyny, od posiadania czeku ważniejsze jest szczęście, zwłaszcza to, które daje nam nurkowanie w morzu.
Oto ostateczny triumf materializmu. Materializm udaje, że szczęścia nie można kupić, ale w istocie właśnie to robi! Hindusi, którzy doświadczyli zarówno socjalizmu, jak i kapitalizmu, wiedzą lepiej, niż większość świata, że do szczęścia prowadzi wiele dróg - ale żadne nie jest trwalsze od tego, które wypływa z pieniędzy.
Od kilku już lat indyjskie filmy, których adresatem był niegdyś masowy odbiorca, są częścią kultury miejskiej klasy średniej. Ta ostatnia, od niedawna zamożna, nieustannie poszukuje bunkrów, w których mogłaby się schronić przed atakiem "prawdziwych Indii" i nie musiała oglądać "innych Hindusów". Właśnie tego dostarczają jej multipleksy i nowa generacja indyjskich filmów.
Nie tylko multipleksy: "Slumdog. Milioner z ulicy":
Późne lata 80. i lata 90. były okropnym czasem dla indyjskiej kinematografii. Przemysł filmowy - oprócz tego, że jego twórcy zachowywali się niewyobrażalnie idiotycznie, próbując zaspokoić masy i oczarować je (na ogół z marnym skutkiem) - wpadł w szpony przestępczego podziemia. Mafijni przywódcy pompowali weń brudne pieniądze, działając poprzez osobników udających producentów i finansistów. Niektórych aktorów zmuszano do występowania w podejrzanych produkcjach; inni dobrowolnie zgadzali się na taką współpracę. Każdego roku w Indiach powstawały setki filmów. Czołowi aktorzy grali w ponad czterdziestu produkcjach rocznie, przy czym nie wszystkie z nich trafiały do dystrybucji.
U progu nowego tysiąclecia policja w Bombaju zaczęła przeprowadzać akcje wymierzone w zorganizowaną przestępczość. Mniej więcej w tym samym czasie producenci zdali sobie sprawę, że świat wokół nich zmienia się szybko, a oni muszą szukać świeżych historii i sprzedawać swoje filmy w bardziej wyrafinowanym opakowaniu.
I tak wizerunek indyjskiego kina zaczął się drastycznie zmieniać.
Pierwszymi ofiarami tej rewolucji byli tradycyjne tancerki - statystki, które prezentowały geometryczne układy taneczne, służące jako tło dla głównego bohatera i bohaterki biegnących do siebie poprzez pole słoneczników. Tancerki te wyglądały na ogół dość ubogo (bo rzeczywiście były ubogie), ich sylwetki nie zawsze były idealne, a pod obfitymi spódnicami nosiły kolarskie spodenki. I nagle zniknęły z ekranów, a zastąpiły je żywiołowe studentki, które mogły zakładać skąpe stroje, nie wyglądając przy tym tandetnie; które tańczyły dla zabawy i po to, by móc poprzebywać w towarzystwie gwiazd. Pewna tradycyjna tancerka powiedziała mi, że któregoś dnia, będąc na planie filmowym zorientowała się, że dziewczyny te wydają całą swoją "dniówkę" na alkohol. Ujrzawszy to, rozpłakała się.
Tradycyjne statystki z całych sił walczyły o zachowanie swojej pracy. W proteście przeciwko zmianom organizowały marsze, a zdarzało się nawet, że wszczynały awantury na planie. Ale czasy się zmieniły. Indyjskie kino zmieniało wizerunek na zgodny z nowymi trendami.
Skupienie się na miejskiej klasie średniej ukierunkowało branżę filmową artystycznie. Okazało się również opłacalne. Powstanie indyjskiej klasy średniej i multipleksów uratowało poniekąd indyjską kinematografię.
Hindusi uważają swoją narodową kinematografię za najnaturalniejszą rzecz pod słońcem, i są przekonani, że każda nacja ma własny, dynamiczny przemysł filmowy. Tymczasem tak nie jest. W kilku krajach rodzima branża filmowa wręcz zanikła, pokonana przez zdradziecką siłę Hollywood. Jakieś dziesięć lat temu australijska aktorka Cate Blanchett wyznała mi, że zazdrości Hindusom unikatowości ich filmów. Hollywood, powiedziała Blanchett, uczyniło z australijskiego przemysłu filmowego swój klon.
Co ciekawe, potężne oddziaływanie kina indyjskiego już jakiś czas temu kompletnie zniszczyło kinematografię w... Pakistanie. W 2004 r., w Lahore, spotkałem jednego z największych gwiazdorów pakistańskiego kina, aktora znanego jako Shaan. Shaan powiedział, że czuje się osaczony przyziemną siermiężnością pakistańskiego przemysłu filmowego. "Tutejszy przepis na film" - wyjaśnił - "to zamordować polityka po tym, jak zostanie już dostatecznie zmaltretowany."
Indyjska klasa średnia może i miałaby ochotę postąpić tak ze swoimi politykami w prawdziwym życiu, ale na pewno nie jest zainteresowana oglądaniem filmów ukazujących takie fantazje. Kiedyś, owszem - ale dziś Hindusi są już na innym etapie.
Manu Joseph
New York Times / International Herald Tribune
Tłum. Katarzyna Kasińska