Björn Andrésen: Tragiczna historia "najpiękniejszego chłopca na świecie"
W 1971 roku zagrał polskiego chłopca w ekranizacji noweli "Śmierć w Wenecji" Tomasza Manna. 15-letnim młodzieńcem zachwyciła się widownia na całym świecie. Z dnia na dzień stał się jednym z pierwszych międzynarodowych idoli młodzieży
Historię Björna Andrésena przypomniał dokumentalny film "Najpiękniejszy chłopiec na świecie". Pokazuje on, jak traktowany był młody aktor podczas kręcenia oraz po premierze "Śmierci w Wenecji". Dla twórców oraz części fanów był niczym więcej niż tylko obiektem, piękną twarzą.
Luchino Visconti pracował nad ekranizacją "Śmierci w Wenecji" przez lata. Długo nie mógł znaleźć idealnego kandydata do roli Tadzia. W castingu wzięło udział setki młodych aktorów z całej Europy. Udało się go znaleźć w Szwecji. Björn Andrésen miał wtedy dopiero 14 lat. Na casting do filmu zaprowadziła go babcia, która opiekowała się nim po śmierci matki. Od dawna miała plan, że zrobi z niego celebrytę. Nie miało dla niej znaczenia, co będzie robić. Miał być sławny. Chłopiec musiał spełniać wymagania produkcji, co wiązało się z dużym naciskiem na jego wygląd i sposób prezentacji przed kamerą.
Visconti niemal od razu wiedział, że oto znalazł swoją gwiazdę. Samej pracy na planie Andrésen nie wspomina źle. Dziś nazywa to "wakacyjną przygodą". Bez zająknięcia dostosował się do wymagań ekscentrycznego reżysera (nie mógł wychodzić na słońce, przebywać z rówieśnikami czy innymi osobami z ekipy filmowej). Młodzieniec znosił to wszystko z godnością. Koszmar zaczął się podczas promocji filmu.
Premiera odbyła się podczas festiwalu w Cannes i była ogromnym wydarzeniem. Obecna była na niej sama królowa Elżbieta II. Björn Andrésen przestał być traktowany jako człowiek. Został pięknym przedmiotem, którego uczucia się nie liczą. Podczas konferencji prasowej Luchino Visconti po raz pierwszy nazwał go "najpiękniejszym chłopcem świata". Chwilę później dodał, że od teraz z każdym miesiącem będzie już tylko brzydł i stanie się gorszy. Takie słowa z pewnością odbiły się na Andrésenie, który siedział obok reżysera.
"Śmierć w Wenecji" była hitem, a 15-letni Björn, ku uciesze babci, stał się sławny na całym świecie. Nikt nie przejmował się tym, jak ta szybka sława i uwielbienie wpłynie na chłopca, który najbardziej chciał mieć normalne życie. Szybko odkrył ciemną stronę popularności. Razem z uwielbieniem przyszła bowiem zazdrość i pogarda.
Mimo przykrych doświadczeń młody aktor chciał rozwijać swoją karierę. Ciągnęło go również w stronę muzyki. Po premierze "Śmierci w Wenecji" kilka miesięcy spędził w Japonii, gdzie zapanował prawdziwy szał na aktora. Jego przyjazd do Tokio porównywany był z wizytą Beatlesów. Wystąpił tam w reklamach oraz programach telewizyjnych. Nagrał również kilka popowych piosenek. Postać Tadka stała się inspiracją dla wielu artystów anime. Wizyta w Japonii również miała swoje ciemne strony. Młody aktor był faszerowany lekami, by mógł pracować nawet kilkanaście godzin dziennie.
Z Kraju Kwitnącej Wiśni pojechał do Paryża, gdzie zamieszkał ze starszym mężczyzną. Ten etap swojego życia wspomina najgorzej. Cały czas otaczany był przez starszych od siebie mężczyzn. Chociaż sam mówi, że nikt go nigdy nie wykorzystał seksualnie, to podczas pobytu w Paryżu znajdował się w otoczeniu, które negatywnie wpływało na jego zdrowie i samopoczucie.. "Wszystko szło dobrze, jeśli chodzi o moją karierę. Ale nie pomagało w kwestii mojego wewnętrznego mroku" - mówił Björn Andrésen.
Przez wiele lat starał się o nowe role. Niestety, jego uroda stała się przekleństwem. Twórcy nie chcieli zatrudniać go w swoich produkcjach, bo był "za ładny". Przez wzgląd na urodę nikt nie traktował go jako poważnego aktora z ambicjami. W 1977 roku wystąpił w filmie "Bluff stop". Po premierze na aktora spadła fala krytyki.
Aktor nie poddawał się jednak i dalej próbował swoich sił w branży. Wystąpił w kilku filmach oraz serialach. Zaczął również rozwijać swoją karierę muzyczną. Jest pianistą oraz kompozytorem. Nadal jest aktywny zawodowo. W 2016 roku zagrał m.in. w szwedzkim serialu "Spring Tide". Ostatni raz na dużym ekranie pojawił się w uznanym horrorze "Midsommar".
Wiele osób twierdzi, że scena z jego udziałem na wymiar symboliczny. Andrésen zagrał bowiem człowieka, który popełnia samobójstwo, skacząc z klifu. Próba kończy się niepowodzeniem i mężczyzna zostaje brutalnie zamordowany przez uderzenie młotem w głowę. "Tadzio został unicestwiony" - stwierdził Ryan Gilbey w "Guardianie".
Faktycznie, dzisiaj Björn Andrésen w niczym nie przypomina "najpiękniejszego chłopca świata". 68-letni obecnie artysta bardziej wygląda jak przygnieciony życiem Wiking. Andrésen żyje na skraju ubóstwa, grozi mu eksmisja. W dokumencie pokazane jest jego małe mieszkanie, w którym panuje okropny bałagan. Jego otoczenie odzwierciedla to, co się dzieje w jego duszy. Aktor uważa, że całe to zamieszanie wokół jego roli w filmie Viscontiego zniszczyło mu życie. Twórcy dokumentu o aktorze mówią za to o klątwie, która krąży nad jego rodziną. Klątwie, która doprowadza do autodestrukcji.
Kilka lat przed premierą "Śmierci w Wenecji" matka aktora wyszła z domu i już nie wróciła. Jej ciało zostało znalezione po prawie roku w lesie. Kobieta prawdopodobnie odebrała sobie życie. O jej śmierci nie wolno było rozmawiać. Wiele lat później zmarł kilkumiesięczny synek aktora. Jego śmierć doprowadziła aktora do depresji i uzależnienia. Andrésen dał się przytłoczyć swoim demonom i długo nie chciał sobie pomóc. Jego zachowanie odbiło się na relacjach z córką. Dzisiaj próbuje je naprawić. Twórcy dokumentu "Najpiękniejszy chłopiec świata" twierdzą, że to właśnie córce aktora, Robine, udało się przezwyciężyć krążące nad jej rodziną fatum.