Reklama

Berlinale 2019: Kino szlachetnych intencji

Na 69. Międzynarodowym Festiwalu w Berlinie bez niespodzianek, bez zaskoczeń. Jak co roku konkursowych twórców różniło niemal wszystko - kultura, życiowe doświadczenia, rozwiązania formalne, a także jakość opowiadanych historii. Ich filmy balansowały na granicy dobrego smaku i wyborów pozostawiających wiele do życzenia. Umiejętnie łączyło je zaś jedno - naświetlanie newralgicznych i zaangażowanych tematów. Twórcy naczytali się gazet, skąd dowiedzieli się, jak trudno w dzisiejszym podzielonym, pełnym konfliktów świecie, zbudować płaszczyznę porozumienia.

Na 69. Międzynarodowym Festiwalu w Berlinie bez niespodzianek, bez zaskoczeń. Jak co roku konkursowych twórców różniło niemal wszystko - kultura, życiowe doświadczenia, rozwiązania formalne, a także jakość opowiadanych historii. Ich filmy balansowały na granicy dobrego smaku i wyborów pozostawiających wiele do życzenia. Umiejętnie łączyło je zaś jedno - naświetlanie newralgicznych i zaangażowanych tematów. Twórcy naczytali się gazet, skąd dowiedzieli się, jak trudno w dzisiejszym podzielonym, pełnym konfliktów świecie, zbudować płaszczyznę porozumienia.
Najsłabsze otwarcie od lat? Tak mówi się o "The Kidness are Strangers" Lone Scherfig /materiały prasowe

Europa da się lubić?

Niestety, mimo że słusznych filmów było w tym roku sporo, wciąż bywa jednak tak, że nad poziomem Berlinale należy raczej płakać, niż się cieszyć. Kondycja jednej z największych imprez filmowych jest nadal średnia, jakość prezentowanych tam premier raczej nie powala. Filmem, który otworzył tegoroczne Berlinale było "The Kidness are Strangers" Lone Scherfig. Opowieść o tym, że z każdej sytuacji - choćby było się w życiowym skosie i na łopatkach, można wyjść obronną ręką. Wystarczy, że zaczeka się na światełko w tunelu, niespodziewany uśmiech losu, nieznajomego, który klepnie po pleckach. Scherfig poświęca uwagę kobiecie pod presją, która wraz z dwójką dzieci ucieka z domu przed agresywnym mężem, z zawodu policjantem. Zmarznięci i zmęczeni, tułają się po nowojorskiej metropolii bez celu, odbijają z kąta w kąt i kręcą w kółko, aż na horyzoncie pojawi się ktoś życzliwy - jak alegoryczny niemal Anioł Stróż. Wśród tych wszystkich nawinie brzmiących, świętoszkowatych wyimków publicystycznych, Szwedka zapomniała o samym potencjale zaangażowanego kina. Tylko wydrążone, wyświechtane frazesy z "feel good movies", niezbyt dobre, pokraczne żarty, całość pusta jak wydmuszka. Mówi się, że tak godnego politowania otwarcia nawet najstarsi bywalcy Berlinale nie pamiętają.

Reklama

Trudno w Berlinie o poczucie obcowania ze skończonym, zbalansowanym dziełem, częściej spotkacie się tam z tymi potrzebnymi, które samym tematem i potrzebą zajęcia wyraźnego stanowiska, chcą nadrobić swoje braki. Nietolerancja ciągle jest problemem, a nierówności społeczne nadal nierozerwalnie wiąże się z kryzysem. Na czasie jest również problem kościelnej pedofilii, debata wokół migracji i instytucji rodziny odmienianej przez wszystkie przypadki. Twórcy chcą zatem udowodnić, że kino wciąż może mieć znaczenie misterium, które jest w stanie w widzach wywołać wrzenie. Szkoda tylko, że w Berlinie zaraz po chcieć nie następuje móc, a koniec i kropka. Większość twórców wygłasza publicznie gorące, antyrządowe przemówienia w sposób polubowny, bezpieczny. Oparty bardziej na ścisłej kalkulacji, niż powodowany spontanicznym gestem odwagi.

I tak poprawny okazał się "By the Grace of God" Francoisa Ozona, opowiadający o pedofilii we francuskim kościele, po bożemu zrealizowany został "Out Stealing Horses" Hansa Pettera Molanda. Że "The Golden Glove", nowy film Fatiha Akina był grubym nieporozumieniem to za mało powiedziane. Najgorzej było jednak wtedy, kiedy pokazano "Elisę i Marcelę" Isabel Coixet, jedyny film ze stajni Netfliksa dopuszczony do konkursy, który opowiedział o parze kobiet, które w 1901 roku zawarły pierwsze w dziejach Hiszpanii małżeństwo jednopłciowe. Niby pogruchotane uczucie jak w "Zimnej wojnie", niby hipnotyzujące panoramiczne ujęcia podmalowane czernią i bielą jak w "Romie". Tyle że gdzieś z tyłu czai się przykre poczucie, że na jednym z największych festiwali świata zobaczyłem coś na kształt brazylijskiej telenoweli - przypominającą recytowanie melodramatycznych bon motów, a nie realistyczne rozmowy żywych ludzi. Szkoda, że tej historii nie wyreżyserował ktoś z większym uczuciem.

Kiedy patrzy się na tegoroczne kino europejskie ma się wrażenie, że na szlachetnych intencjach się poprzestaje, a to samo w sobie nie może być pociągające. Filmy reprezentantów Starego Kontynentu, które trafiły w tym roku do konkursu, to już tylko bezpieczne chodzenie po sznurku; bliskie rozprawki studenta pierwszego roku polonistyki na temat nieodwracalnych tragedii współczesności. I tak przez cały czas, i w koło Macieju.

Podróż na Wschód

Wynik dopiero przed nami, ale ziarno od plew oddzieliła już międzynarodowa krytyka w zestawieniu, które znalazło się w festiwalowym wydaniu "Screen International". Oczy komentatorów szczególnie były zwrócone na Wschód. Światełkiem, które przedarło się przez mielizny konkursu głównego, okazał się trzygodzinny "So Long, My Son" Wanga Xiaoshuai. Przepięknie opowiedziana historia, w której pomieszczone zostało trzydzieści lat intymnych wyimków z małżeństwa złamanego przez życie, a także ostatnie trzy dekady wielkich chińskich przemian -  cudu gospodarczego i rewolucji kulturalnej, związanej z barbarzyńskimi egzekucjami, przymusowymi aborcjami oraz szerokim zakresem występków przeciwko narodowym dogmatom. Próba ukazana złożonej i niesamowicie ciekawej fuzji między jednostką a narzędziami czy kapitałem państwa, udowadnia, że to, co prywatne, w niektórych rejonach świata jest polityczne. Dobrze mieć na Berlinale świetnie pomyślany film z Dalekiego Wschodu.

Kolejnymi haustami świeżego powietrza, których potrzebowało tegoroczne Berlinale były filmy: "Ondong" Wang Quan'ana i "A Tale of Three Sisters" Emina Alpera, które lawirowały między społecznym realizmem a symboliczną przypowieścią, testując możliwości obu biegunów. Pierwszy to kryminał w rytmie slow cinema, który szybko zamienia się w romans na odizolowanych mongolskich stepach, drugi to baśń zanurzona w tureckim folklorze, oparta na osobistych wspomnieniach reżysera, który dzieciństwo spędził na wzgórzach Anatolii. Alper na podstawie relacji trzech tytułowych sióstr uwięzionych i przyszpilonych na prowincji, potwierdził, że rodzina jest pewną relacją między ludźmi, powstającą w określonym kontekście społecznym. Na tym chyba polega uwodzicielskość tej opowieści - na nieustającym podtrzymywaniu napięcia między intymnością a metaforą państwa tureckiego. Kwestie tożsamości i konfliktu, szacunku wobec bohaterów i próba ukazania ich godności, nadały trzeciej fabule Alpera należyty ciężar, gęstość i wagę. Kino w Turcji ma się dobrze.

Tuż za podium znalazł się Denis Cote, który powoli staje się stałym bywalcem berlińskiego festiwalu. W tym roku pojawia się w konkursie po raz trzeci, gdzie pokazał "Ghost Town Anthology". Wyjęty jakby z innego porządku, nakręcony na pełnej ziarna i ostrych kontrastów taśmie szesnaście milimetrów film, opowiada o niewielkiej społeczności wegetującej na kanadyjskiej prowincji Quebec, wokół której krążą duchy zmarłych tam osób. Zamaskowane istoty wyjawiające się z pól, lasów i okolicznych pustostanów, ujawniają się jednak podejrzanie naocznie, namacalnie i materialnie, aby uznać ten film wyłącznie za klasyczny horror. Cote jest na to zbyt mądry, błyskotliwy i ironiczny. Fabuła "Ghost Town Anthology" może i wydaje się zbyt prosta, postaci właściwie tylko naszkicowane, ale obraz Kanadyjczyka można potraktować jako papierek lakmusowy czasów, w których dominuje strach przed figurą obcego, niechcianego imigranta. To ekscentryczne zamaskowanie braków fabularnej dramaturgii, pozwoliły skręcić reżyserowi w lepszą stronę - ożywczą, nieskrępowaną, formalnie śmiałą i fantazyjną. O samym festiwalu, niestety, nie da się tego powiedzieć.

"God Exist, Her Name Is Petruniya" Teony Strugar Mitevski oraz "Synonyms" Nadava Lapida także są traktowani przez krytyków jako czarne konie festiwalu. I słusznie. Jeśli już coś budzi moje wątpliwości w podsumowaniu "Screena", to litania narzekań dziennikarzy nad filmem Agnieszki Holland. "Obywatel Jones" znalazł się na przedostatnim miejscu ich zestawienia, a największy sprzeciw wzbudziła jego "szalenie nierówna narracja" oraz "forma przypominająca słuszną lekcję historii". Nie zaprzeczam, że film Holland to kino o wyraźnych ambicjach edukacyjnych, moralitet o obniżonym stopniu trudności do rozszyfrowania, ale myślę, że to lekcja wsparta na całkiem solidnym i przemyślanym fundamencie. Naszej reprezentantce nie zabrakło odwagi w snuciu refleksji wokół neutralizacji mediów narodowych, w których brakuje miejsca dla obrony kategorii pluralizmu światopoglądowego, jako wartości samej w sobie. W naszych realiach to tym bardziej ważne przesłanie.

Zwycięzcę 69. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie poznamy w sobotę, 16 lutego.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy