Audrey Hepburn: Bez strachu przed śmiercią
Uważała, że życie w luksusie nie jest celem i trzeba się dzielić z innymi.
Dobrze wiedziała, co to głód. Cierpiała go jako nastolatka w Holandii, kiedy jesienią 1944 r. Niemcy ogołocili z żywności okupowaną część kraju. Odcięli dostawy węgla, a grudzień i styczeń przyniosły wyjątkowe mrozy. Ludzie próbowali robić mąkę nawet z cebulek tulipanów. Do wiosny z głodu i zimna zmarło 20 tys. Holendrów.
Matka Audrey, baronówna Ella van Heemstra, starała się ją za wszelka cenę chronić. Na pomoc byłego męża, Josepha Victora Hepburn-Rustona, liczyć raczej nie mogła. Ten zostawił bowiem rodzinę w 1935 r. i wyjechał do ojczystej Anglii. Uchodził za bankiera, ale w rzeczywistości jego interesy były dosyć podejrzane. Sympatyzował z nazistami (ponoć w latach 30. poznał osobiście Hitlera), więc w czasie wojny władze brytyjskie internowały go na wyspie Man.
Kiedy niedożywiona dziewczynka zachorowała, matka wymieniała na czarnym rynku na penicylinę resztki rodowej biżuterii i zgromadzone w lepszych czasach papierosy (była nałogową palaczką). Audrey miała ostrą anemię, astmę, żółtaczkę i spuchnięte stawy. "Najgorsza była ostatnia zima - wspominała po latach aktorka. - Brakowało jedzenia, bo większość zarekwirowało wojsko. Oczywiście istnieje ogromna różnica między śmiercią głodową i niedożywieniem, ale wtedy chodziłam bardzo, bardzo głodna".
Gdy po wojnie wyjechała z matką do Londynu, wywołane wojennym głodem osłabienie delikatnego organizmu zamknęło przed Audrey karierę baletową, o której marzyła. Czuła, że primabaleriną nie zostanie. "Mojej techniki nie można było porównać z techniką innych dziewcząt - wspominała. - One miały za sobą pięć lat nauki w Sadler’s Wells, opłacanej przez rodziny, zawsze dostawały dobre jedzenie i miały gdzie się schronić przed bombami".
Trzeba było jednak z czegoś żyć. Matka brała każdą pracę, nawet sprzątaczki. Audrey bywała sekretarką, asystentką i modelką. Zaczęła zabiegać o małe role w filmach, chociaż uważała, że się do tego nie nadaje. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Tę zasadę wpoiła jej matka. Po serii epizodów nastąpił jednak przełom.
W 1950 r. dostała rolę Melissy Walter w filmie "Jedziemy do Monte Carlo". Dzieło nie rzuciło krytyków na kolana, ale podczas zdjęć kręconych na Lazurowym Wybrzeżu, Audrey przypadkowo poznała francuską pisarkę Colette. Ta feministka, skandalistka i niezwykle uzdolniona literatka, nazywana Proustem w spódnicy, akurat szukała aktorki do broadwayowskiej adaptacji swej książki "Gigi". Jej długie nalegania sprawiły, że Hepburn wyruszyła za Atlantyk. I tam olśniła krytyków. Otrzymała od nich nagrodę dla najlepszej debiutantki roku. Zachwycano się jej smukłą sylwetką, wykrojem ust, melancholijnym spojrzeniem wielkich oczu i szlachetnością każdego ruchu.
Potem, w 1953 r., była rola księżniczki w "Rzymskich wakacjach" Billy’ego Wildera. Ekipa, przyzwyczajona do kaprysów gwiazd, uległa urokowi skromnej dziewczyny. Ona nie musiała grać arystokratki. Jej sposób bycia nie pozostawiał wątpliwości, że jest nią naprawdę. "Miała dobry charakter, co, jak sądzę, ludzie wykorzystywali - wspominał jej filmowy partner Gregory Peck. - Obce jej były obmowa, chciwość, plotki, tak często spotykane w branży. Bardzo ją lubiłem, a prawdę mówiąc, kochałem Audrey. Łatwo było ją kochać".
Film obsypano nagrodami. Jeden z trzech Oscarów trafił w ręce Audrey. Znalazła się na szczycie, ale weszła tam jakby przypadkiem czuła się nieco zakłopotana sytuacją. Wytwórnia Paramount podpisała z nią umowę na siedem filmów. Kolejna rola Audrey (za którą, mimo nominacji, nie dostała Oscara) przyćmiła nawet tę z "Rzymskich wakacji". Jako Holly Golightly, dziewczyna do towarzystwa ze "Śniadania u Tiffany’ego", weszła do historii światowego kina (i mody, dzięki kreacjom autorstwa Huberta Givenchy’ego). A jeszcze podczas kręcenia filmu miała mnóstwo wątpliwości. "Strasznie się bałam, że nie nadaję się do tej roli. Myślałam, że nie mam wyczucia komedii. Wszyscy jednak naciskali na mnie, bym ją przyjęła" - wspominała.
Potem były jeszcze trzy nominacje do Oscara i długa lista filmowych przebojów. Uznano ją za wzorzec elegancji. Miała do tego dystans. "Każda kobieta może wyglądać jak Audrey Hepburn - mówiła z uśmiechem. - Wystarczy przygładzić włosy, kupić wielkie okulary przeciwsłoneczne i małą sukienkę bez rękawów".
Mniej udane było jej życie osobiste. W 1954 r. wyszła za mąż za aktora Mela Ferrera. Marzyła o macierzyństwie, ale zanim urodził się ich pierwszy syn, dwa razy poroniła. Żeby donosić kolejną ciążę, na rok przestała pracować. Po następnych dwóch poronieniach rozwiodła się z Ferrerem, bo nie chciała znosić jego wybuchów wściekłości. Zbyt przypominały jej awantury rodziców, podczas których jako kilkulatka chowała się pod stolikiem.
Jej drugim mężem został włoski psychiatra Andrea Dotti. Z nim miała również jednego syna, ale kolejną ciążę znów poroniła. To małżeństwo też zakończyło się rozwodem, bo Dotti notorycznie ją zdradzał.
Ostatni raz na ekranach pojawiła się jako anioł w "Na zawsze" z 1989 r. Rezygnując z filmu, poświęciła się prawdziwej pasji: pomocy głodnym, prześladowanym i chorym dzieciom z najuboższych krajów. Wiedziała przecież doskonale, czym jest horror wojny dla najmłodszych. "Troszczymy się o własne dzieci, gdy przechodzą kryzys, przydarzy im się wypadek lub zachorują - mówiła. - Jeżeli możemy to zrobić dla własnych dzieci, to uważam, że możemy to zrobić dla tych wszystkich milczących dzieci, które widziałam w obozie dla uchodźców" - tłumaczyła.
Współpracując z UNICEF-em (Fundusz Narodów Zjednoczonych na Rzecz Dzieci) jeździła do Etiopii, Somalii, Bangladeszu, Sudanu. Nierzadko tam, gdzie trwały walki. Kiedyś samolot, którym leciała, został ostrzelany, ale i to jej nie odstraszyło.
W 1992 r. u Audrey zdiagnozowano nowotwór. Ostatnie miesiące życia spędziła z synami i najwierniejszym partnerem, Robertem Woldersem. Odeszła we śnie, 20 stycznia 1993 r. "Moim celem nigdy nie było życie w luksusie - mówiła. - Jako dziecko chciałam mieć dom z ogrodem, który mamy dzisiaj. Mam to, o czym marzyłam. Nigdy nie martwiłam się o wiek, jeśli wiedziałam, że jestem kochana i mam możliwość kochania. Nigdy nie bałam się więc starości, a nawet śmierci. Jedynie samotności i braku miłości".