Anna Nehrebecka: Nieraz było trudno
"Jestem normalnym człowiekiem, który denerwuje się, krzyczy i potrafi nawymyślać, oczywiście nie przekraczając nigdy pewnego poziomu. Nawet jeśli mam ochotę trzepnąć kogoś w głowę, nie robię tego, ale cisnąć talerzem, już szybciej" - mówi Anna Nehrebecka, aktorka znana z takich produkcji, jak "Ziemia obiecana", "Rodzina Połanieckich", "Noce i dnie" czy "Jan Serce".
Kojarzy się z rolami niewinnych szlachcianek, ale nie spędza czasu na wzdychaniu. Woli zakasać rękawy i działać, choć uważa, że brak jej przebojowości.
"Gdybym mogła cofnąć czas, właśnie nad tym bym popracowała" - mówi Anna Nehrebecka. Ale nawet jeśli nie dostaje jej wiary we własne siły, to na pewno nie brakuje tej w ideały.
Wyniosła to z domu. "Miałam cudownych rodziców. To byli skromni, prawi ludzie - wspominała. - Nieraz było trudno. Ważne, że byliśmy razem". Ojcu, ekonomiście, powiedziano, że dostanie lepszą pracę, jeśli się rozwiedzie: mama p. Anny pochodziła z ziemiańskiej rodziny. Żyła zwyczajnie, zajmowała się domem, a dzieciom (p. Anna ma dwóch braci) powtarzała: "Szlachetność to sprawa domu i ludzi, nie pochodzenia". "Gdy coś się nie udaje, winy szukaj w sobie" - dopowiadał jej mąż.
Rodzice wpajali im też optymizm i umiejętność cieszenia się drobiazgami. Nie zawsze przychodziło jej to łatwo... Podczas odwilży w 1956 r. towarzyszyła mamie w wyprawie do Londynu, w odwiedziny do wuja Rysia - weterana dywizji gen. Maczka, dziennikarza BBC. W samolocie stewardessa roznosiła tacę z owocami, można było wziąć, co tylko się chciało. Ania od razu chwyciła pomarańczę (przysmak widywała tylko raz w roku, na święta), ale jej mama powiedziała, by sięgnęła po banana. "Posłuchałam i wzięłam. I wciąż pamiętam potworne rozczarowanie i żal, że mogłam zjeść całą pomarańczę, a mama kazała mi jeść słodkiego kartofla" - śmieje się aktorka.
Jej matka i wuj pochodzili z Aleksandrowa na Nowogródczyźnie, ich ojciec miał tam majątek - nie bez powodu Nehrebecka tak łatwo wcieliła się Marynię Połaniecką! Na początku lat 90. udała się z mamą w bolesną, ale wzruszającą podróż sentymentalną w tamte rejony. Zobaczyły już tylko ruiny. Gdy wuj Ryś umarł w 1977 r. w Londynie, cenzura zablokowała publikację jego nekrologu.
"Po raz pierwszy w życiu poczułam wściekłość - wspominała p. Anna. - Nawet nie mogę uczcić jego pamięci!". Nehrebecka miała już wtedy 30 lat, ukończyła warszawską PWST, zdążyła zasłynąć rolami Anki w "Ziemi obiecanej", Podborskiej w "Doktorze Judymie", Celiny w "Nocach i dniach". Nie mogła narzekać, ale coraz częściej narastał w niej sprzeciw wobec systemu, w którym przyszło jej żyć.
Podobnie czuł jej drugi mąż: Iwo Byczewski, doktor prawa międzynarodowego. Gdy się poznali, ona była kobietą po przejściach, on mężczyzną z przeszłością. Pierwsze, młodzieńcze małżeństwo pani Anny z dziesięć lat starszym Gabrielem Nehrebeckim, którego poślubiła na drugim roku studiów, wytrzymało pięć lat. W stolicy plotkowano, że powodem rozstania było zauroczenie Nehrebeckiej Andrzejem Łapickim, który chciał z niej zrobić drugą Catherine Deneuve. Ale pani Anna poradziła sobie sama i bez protekcji, nie widziała się w roli symbolu seksu.
Jej kariera kwitła dzięki kolejnym rolom szlachcianek. Gdy wyjeżdżała do Wenecji, by kręcić sceny podróży poślubnej ze Stachem Połanieckim, myślała już tylko o Byczewskim. Od początku mieli partnerski układ - w stanie wojennym on stracił pracę (bo zakładał Solidarność w Ministerstwie Sprawiedliwości) i zajmował się domem. Odmówił podpisania lojalki, choć usłyszał: "A pana żona jest w ciąży, tak długo czekaliście na dziecko, a tu tyle wariatów na mieście. Podleci taki, kwasem solnym obleje. Nie boi się pan, że coś może się stać?".
Oboje zdecydowali, że pracować będzie p. Anna. Bojkot państwowych mediów trwał, zwróciła się więc ku drugiemu obiegowi, występom w kościołach, prywatnych domach. Jeździła po całym kraju, choć była już w drugiej, zagrożonej ciąży. "Lekarz mi kazał leżeć plackiem, a ja wędrowałam po Polsce z odczytami" - wspominała.
Pewnego dnia poczuła się słabo, więc przyjaciele uparli się, by wsadzić ją do sypialnego. Pasażer z przedziału, choć widział jej brzuch, odmówił spania nad nią, wdrapała się więc na górną pryczę i starała przetrwać. "Potwornie zimno, a tu jakaś derka, pociąg telepie na wszystkie strony, ciągle trzeba siusiu. Resztę nocy przesiedziałam skulona w korytarzu, płacząc i modląc się, by nie stracić dziecka".
Na szczęście nic się nie stało, a pan Iwo dziś żartuje, że pierwszą córkę wykarmił na własnej piersi, a drugą właściwie urodził. W kuchni powiesił wycięty z gazety nagłówek: "To istne piekło żyć z aktorką".
Mimo wszystko oboje z sentymentem wspominają ten czas. "W życiu nie mieliśmy tak kwitnącego życia towarzyskiego jak w czasach opozycji" - mówi p. Anna.
Do dziś nie może zapomnieć historii z indykami. Jeden z jej znajomych rozkręcił nielegalny interes, otworzył fermę pod Małkinią. Wszystko miało się opierać na zaufanych klientach, którym już ciekła ślinka na myśl o indyku na Boże Narodzenie. Plan wziął w łeb, gdy 13 grudnia zamilkły telefony - jak tu się teraz porozumieć? Przedsiębiorczy znajomy załadował ptaki do bagażnika, dziecko z wózkiem na siedzenie i przyjechał do Warszawy, udając, że wiezie malucha do szpitala.
"Kilka dni nam zajęło, by zawiadomić przyjaciół, że - jak pisaliśmy im na kartkach zostawianych w drzwiach - przyjechała ciocia Zyta spod Małkini z noworodkami. Wyjątkowo dorodne. Wpadnij zobaczyć - Kasia ma 7 kilo, Franio 5,5. Wszystkie indyki udało się sprzedać".
Doświadczenia organizacyjne przydały się, gdy po latach role odwróciły się i została żoną swojego męża. Byczewskego nominowano na stanowisko ambasadora Polski w Belgii - zdecydowali, że jadą całą rodziną. Pani Anna porzuciła aktorstwo. Prowadziła dom, przygotowywała jadłospis na kilkusetosobowe kolacje, program kulturalny placówki, dekoracje...
"Tylko czasem ktoś zdradzał zagranicznym gościom, że pani ambasadorowa jest w Polsce znaną aktorką, grała m.in. u Wajdy, Zanussiego".
W wywiadach powtarza, że życie to sztuka wyboru i ponoszenia konsekwencji - jej były właśnie takie, ale niczego nie żałuje. Jest dumna, że poradziła sobie w obcym kraju i zdołała tam wypromować polską kulturę i kuchnię. "Podaliśmy malutkie placki ziemniaczane ze śledziem i kapką śmietany, księżna Matylda zażądała dokładki. Nasz kucharz, na początku oporny zmianom, był wniebowzięty. Postawiłam na swoim, a co!".
Po powrocie do kraju trudno było jej się odnaleźć. "Nie przypuszczałam, że te sześć lat nieobecności to taki kawał życia i historii" - mówiła. Wróciła do zawodowej pustki, nie ma dość tupetu, by narzucać się reżyserom, zabiegać o role. "Może istotnie powinnam
urodzić się sto lat wcześniej?" - zastanawiała się.
Czy żałuje? "Umieć odejść z aktorstwa świadomie jest rzeczą wspaniałą - twierdzi. - Umieć odejść w odpowiednim momencie - nie wtedy, kiedy cię odrzucają, ale wtedy, kiedy cię wszyscy chcą i zostajesz w pamięci - jest wielką sztuką. Jeśli zaistniejesz naprawdę w sercach publiczności - mówiąc górnolotnie - to będziesz zawsze miał w nich swoje miejsce. Lepiej jest odejść i usłyszeć pytanie: Kiedy pani wróci? Tęsknimy, niż: O matko, znowu ona, dałaby spokój!".
Anna Nehrebecka z mężem i córkami tworzą szczęśliwą rodzinę. Córki są już po studiach, starsza skończyła dziennikarstwo, młodsza - Akademię Sztuk Pięknych.
Mariola Pawlak