- Kino zasadza się na wyrazistych scenach, które zostają w pamięci widza - to zdanie Andrzeja Wajdy, który podczas wrześniowego Festiwalu Filmowego w Gdyni spotkał się z grupą dziennikarzy, by opowiedzieć o swym najnowszym filmie "Powidoki", jest najlepszą definicją twórczości 90-letniego artysty.
Zanim rozpoczęliśmy przepytywanie Wajdy, Mistrz rozejrzał się po sali, sprawdził ustawienie telewizyjnych kamer, po czym dał znać, że możemy zaczynać: "Wszyscy jesteśmy gotowi? Kamery idą? Go!".
"Powidoki" zaprezentowane zostały w Gdyni w ramach jednorazowego, specjalnego pokazu. Najnowszy film Wajdy, którego bohaterem jest malarz Władysław Strzemiński, trafi na ekrany kin dopiero w styczniu 2017.
Wajda przyznał, że prace nad "Powidokami" rozpoczął dwie dekady temu, początkowo miał to być jednak zupełnie inny film.
- Chodziło [wtedy] o to, aby stworzyć film o dziwnym małżeństwie Strzemińskiego i rzeźbiarki Katarzyny Kobro. Niełatwo było jednak znaleźć taki scenariusz, to musiałby być porywający tekst. Dostojewski byłby do tego dobry - przyznał Wajda.
Ostatecznie reżyser zdecydował się spojrzeć na Strzemińskiego nie przez pryzmat jego burzliwego związku z Kobro, lecz pokazać go jako artystę uwikłanego w polityczną rzeczywistość stalinowskiej Polski.
- Żaden z polskich artystów - żaden! - nie został za swoje artystyczne poglądy tak wdeptany w ziemię, jak Strzemiński - argumentuje Wajda. - Nakręciłem ten film, żeby pokazać, że istniała [w Polsce] taka brutalność władzy - dodaje twórca "Powidoków".
"Powidoki" w obecnym kształcie to wypadkowa dwóch spojrzeń na postać Strzemińskiego. Mimo iż autorem scenariusza jest Andrzej Mularczyk, Wajda zwraca uwagę, że polityczna wymowa jego dzieła możliwa była dzięki Władysławowi Pasikowskiemu. To właśnie tekst jego autorstwa był całkowicie nastawiony na polityczny aspekt całej historii; Mularczyk wprowadził zaś do opowieści o Strzemińskim postać córki artysty Niki (granej przez Bronisławę Zamachowską).
Najważniejsza w całym filmie jest jednak relacja jednostka-totalitarna władza. - Początkowo myślałem, że będzie to film psychologiczny - przyznaje Wajda; od razu dodaje jednak, że obecny kształt "Powidoki" zawdzięczają w dużej mierze aktorom. Na drugim planie w rolach funkcjonariuszy stalinowskiego reżimu oglądamy m.in. Andrzeja Konopkę (prowadzący sprawę Strzemińskiego) i Szymona Bobrowskiego (minister kultury i sztuki Włodzimierz Sokorski).
- Widocznie aktorzy i ja potrzebowaliśmy stworzyć jakiś protest: Jeżeli tak kiedyś było, to tak być nie może. Może ta nadświadomość sprawiła, że zrobiliśmy film ku przestrodze - zastanawia się Wajda, zaprzeczając równocześnie, jakoby "Powidoki" były zrealizowane jako komentarz do bieżących wydarzeń politycznych.
- To nie był film zrobiony z myślą, żeby sportretować obecną sytuację polityczną. Jak ona nas zastała, to film był już gotowy - mówi reżyser.
"Powidoki" dźwiga na swych barkach Bogusław Linda. - Czułem, że Linda potrzebuje nowej, innej roli; takiej, jakiej nigdy nie grał - Wajda twierdzi, że od początku wiedział, kto zagra Strzemińskiego. Jest świadomy, że dla widowni to właśnie obsada decyduje o filmie. Dlaczego ludzie pójdą do kina na ten film? - Nie dlatego, że lubią Lindę, tylko dlatego, że nie spodziewali się, że pojawi się na ekranie bez ręki i bez nogi - wyjaśnia twórca "Powidoków".
- Kino zasadza się na wyrazistych scenach, które zostają w pamięci widza - dodaje. Od razu przywołuje też sekwencję otwierającą "Powidoki", w której poznajemy głównego bohatera w trakcie plenerów malarskich. - Tu mamy człowieka bez ręki i nogi, który stacza się z górki w pierwszej scenie... Dobrze się zaczyna film, prawda? Zamiast pochylenia się nad biednym kaleką - taka wesoła twórczość - Wajda zwraca uwagę na pozostającą w kontraście do mrocznej wymowy filmu bukoliczną atmosferę początku "Powidoków".
Jednym z najbardziej sugestywnych wizualnie momentów obrazu jest też scena w pracowni malarza, kiedy kamienica Strzemińskiego przyozdabiana jest dużym czerwonym sztandarem z portretem Stalina. Czerwień propagandowej płachty zaciemnia pokój, wcześniej jednak rzuca krwawy cień na płótno, nad którym pracuje Strzemiński.
- To jest prawdziwa historia - Wajda udowadnia, że wizualne rozwiązania nie są wyłącznie formalną zabawą, tylko mają silne zakorzenienie w rzeczywistości.
- Moja żona Krystyna Zachwatowicz pamięta, jak w 1948 roku na ulicy Lwowskiej, którą szły wszystkie pochody, wszystkie okna były zasłonięte. Na czerwono. Mieszkańcy zostali zawiadomieni, że jeśli będą jakiekolwiek próby naruszenia tej czerwieni, to będą strzelać. Opowiedziała mi, że ten czas, który spędziła w czerwonym pokoju, został jej na całe życie. Nie mogłem tego nie wykorzystać. Tak powstała scena - tłumaczy Wajda i dodaje nieco łopatologiczną eksplikację: - Malarz chciałby malować, ale nie na czerwono.
Wykorzystanie portretu Stalina ma jeszcze jedną funkcję. Większość filmów Wajdy jest lekcją historii - w dosłownym znaczeniu. Wajda kręci filmy tak, jakby był nauczycielem historii (ale... "Historia nie jest po to, żebyśmy się przechwalali, że to my wygraliśmy bitwę pod Grunwaldem. W historii najważniejsze jest to, jakie wnioski z niej wyciągniemy").
- Ten wielki portret Stalina od razu działa na widza, który przychodzi do kina i pyta: "A kiedy to się dzieje, ten Strzemiński"? I jak zobaczy portret Stalina, to już wie, o jakich czasach mówię - wyjaśnia reżyser. - To były najgorsze, najokrutniejsze, najstraszniejsze lata naszej powojennej historii, także w sztuce - dodaje.
Jest w "Powidokach" jeszcze jedna scena, która "zostaje w pamięci widza". W finale filmu Strzemiński Liny znajduje się w sklepie z manekinami, gdzie - upokorzony , pozbawiony możliwości wykonywania zawodu - bezsilnie szamoce się z witrynowymi eksponatami. - Przewracają się manekiny, w tle ulica żyje własnym życiem. A życie mija - zauważa Wajda, dodając że właśnie widok szarej, łódzkiej ulicy na drugim planie pozostaje punctum tego kadru.
- Utrwaliłem już Łódź XIX-wieczną, chciałem żeby Łódź lat 50. XX wieku też przetrwała. Łódź była wtedy szara, beznadziejna. I taką szarą Łódź staraliśmy się za wszelką cenę utrwalić - wyjaśnia Wajda przyznając, że wielka w tym zasługa operatora Pawła Edelmana.
Twórca "Powidoków" chwali też odpowiedzialną za casting Ewę Brodzką. - To ona znalazła Bronisławę Zamachowską - odpowiada bez ogródek na pytanie o odkrycie córki Zbigniewa Zamachowskiego. Przyznaje też, że młodzi aktorzy, którzy wcielili się w studentów Strzemińskiego, to także wskazania odpowiedzialnej za casting Brodzkiej, nie jego. - Ja trzymałem się Bogusia Lindy - ocenia swój udział w wyborze aktorów.
Premiera "Powidoków" to dla Wajdy początek prac nad... nowym dziełem. - Nie wolno rozczulać się nad swoim filmem, nie wolno go niańczyć. Premiera "Powidoków" to jest idealny moment, żeby zastanowić się nad kolejnym filmem - deklaruje.
I wspólnie z przepytującymi go dziennikarzami zaczyna zastanawiać się nad tematem kolejnej produkcji. - Jaki chcielibyście zobaczyć mój następny film? Jaki tytuł? Jaki bohater? Czy publiczność będzie na to przygotowana? Trzeba wymyślić film, żeby publiczność się tego nie spodziewała. Żeby zaskoczyć widzów - improwizuje Wajda.
W międzyczasie pada pytanie o rejestrację obrazu przy użyciu telefonów komórkowych. - To jest wielka przyszłość. Nagle utrwala się chwila - rzuca ogólnikowo Wajda. Może więc bohaterem jego kolejnego filmu byłby ktoś, kto przy użyciu komórki rejestruje otaczającą go rzeczywistość?
- Ja takiego bohatera nie znam, więc... zrobiłbym o nim film. Jak go nie znam, to chcę go poznać. Wkraczam wtedy w jego świat. Nie byłem w Powstaniu Warszawskim, a nakręciłem "Kanał" - mówi.
Pamiątkowe selfie z dziennikarzami na koniec wywiadu? - Ja mam już więcej zdjęć niż niedźwiedź na Krupówkach - kończy Wajda.