Reklama

Aleksandra Śląska: Królowa, caryca, święty potwór

Mówiono o niej: królowa, caryca, święty potwór. Nie przejmowała się, bo dla niej liczył się tylko teatr.

Mówiono o niej: królowa, caryca, święty potwór. Nie przejmowała się, bo dla niej liczył się tylko teatr.
Aleksandra Śląska /INPLUS /East News

Naprawdę nazywała się Wąsik. Urodziła się w 1925 r. w Katowicach i pewnie dlatego w Szkole Dramatycznej w Krakowie wołali za nią "ta ze Śląska". Wykładowcy uznali, że to zdecydowanie lepsza propozycja na afisz i już na pierwszym roku została Aleksandrą Śląską. Nowe nazwisko bardziej pasowało do jej powagi i tej szczególnej ogłady, którą przywiozła z Austrii. Bo wojnę, dzięki staraniom rodziców, spędziła w Wiedniu, w obawie przed wywózką na roboty do Niemiec. Perfekcyjnie mówiła po niemiecku, etykę pracy też miała iście germańską. Ubolewała, że wszyscy biorą ją tylko na poważnie, bo przejawiała zacięcie komediowe.

"Niestety, nigdy nie miałam okazji wypróbować swych sił na estradzie. Żałuję, bo kiedyś miałam wielką ochotę i na wieczorkach urządzanych jeszcze podczas studiów grałam krótkie kabaretowe black-outy" - wspominała.

Po studiach dostała angaż w krakowskim Teatrze im. Słowackiego i na dobre pogodziła się z repertuarem tragicznym. Zostawała po godzinach, cyzelowała role. Tadeusz Łomnicki, z którym grała w 1949 r., wspominał: "Udzielaliśmy sobie wzajemnie rad, razem próbowaliśmy poza godzinami prób, ponieważ było to dla nas trudne zadanie i obydwoje chcieliśmy je spełnić jak najlepiej".

Mimo sukcesów na krakowskiej scenie w tym samym roku przeniosła się do Warszawy. Występowała w teatrze Współczesnym Erwina Axera, a po paru latach, już na trzy dekady, przeszła do Ateneum, by dołączyć do najmocniejszego wtedy zespołu: z Cybulskim, Kobielą, Wilhelmim, Kociniakiem...

Reklama

Do przenosin namówił ją przyszły dyrektor tej sceny, Janusz Warmiński, który miał wobec niej plany nie tylko zawodowe. "Pamiętam Janusza jako takiego zakochanego chłopca, który przy Oli robił się strasznie mały i taki uczniowski" - opowiadał po latach Jerzy Kryszak. Śląska odwzajemniła uczucie i zdecydowała się na rozwód z pierwszym mężem, lekarzem Czesławem Górskim. Poznali się jeszcze przed maturą. Ich ślub był bajkowy (do kościoła jechali karetą), ale rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Śląska uciekała od niej do teatru, mówiono, że miewała też przelotne zauroczenia. Na początku lat 50. łączono ją z Czesławem Wołłejką, z którym zagrała w filmie "Młodość Chopina" z 1952 r., później zafrapował ją Warmiński.

Dzięki niemu kariera Śląskiej w filmie poszybowała - załatwił jej rolę w "Piątce z ulicy Barskiej", za którą dostała wyróżnienie w Cannes. Górski z wyrozumiałością przyjmował doniesienia o nowych fascynacjach żony. Rozprawę rozwodową uczcili ponoć wspólną kolacją, po której były mąż odprowadził Śląską do nowego ukochanego. Aleksandra przejęła też opiekę nad ich synem, Szczęsnym, choć matczyna miłość przegrywała często z pracą. Chłopak nie przepadał za Ateneum. "Ten teatr zabrał mi rodziców - wspominał. - Rano próby, wieczorem spektakl, spotykaliśmy się na wakacjach. Sztuka była dla nich najważniejsza".

Z drugim mężem Aleksandra Śląska dzieliła życiowe cele i chyba dzięki temu ich uczucie przetrwało. "To było wielkie zauroczenie. Ono trwało i trwało. Po wielu latach to dalej była wielka namiętność" - mówiła Ewa Wiśniewska. Owszem, miewali flirty. Ona uwielbiała przyciągać uwagę swych studentów, on nie był obojętny na wyrazy sympatii współpracowniczek (szeptano zwłaszcza o szczególnej zażyłości z Grażyną Barszczewską). Nic jednak nie było w stanie ich od siebie oddalić.

Ich prawdziwym domem był teatr Ateneum, który koledzy nazywali "zagłębiem śląsko-warmińskim". Śląska była tam szyją, która kręciła dyrektorską głową, ale robiła to na tyle subtelnie, że koleżanki z zespołu nigdy nie czuły się poszkodowane. "Nie zabierała ról innym aktorkom. Mając taką dyrektorową, czekało się w dołkach startowych na swój czas" - podkreśla teatrolog, Katarzyna Ostrowska.

Ale Śląska była też zdolna do poświęceń. W latach 80. Marek Koterski napisał specjalnie dla niej rolę w "Domu wariatów". Ale kiedy po miesiącach prób, na trzy dni przed zdjęciami, Warmiński złamał rękę, ona poinformowała, że musi zostać z nim w domu. I nie zagrała. Inna sprawa, że kino nigdy nie było dla niej priorytetem. Odkąd w 1947 r. zagrała komendantkę obozu w "Ostatnim etapie", przylgnęła do niej łatka specjalistki od ról lodowatych Niemek (Niemkę zagrała także w "Pasażerce" Andrzeja Munka). "Rola ta pozwoliła mi zdać sobie sprawę z tych możliwości w moim aktorstwie, których sama w sobie bym nawet nie podejrzewała, mianowicie, że mogę grać kobiety zimne, twarde, o jakiejś sporej sile wewnętrznej. Były to dla mnie odkrycia nieoczekiwane i w rezultacie nawet niezupełnie przyjemne" - podsumowywała.

Niezupełnie przyjemne to chyba mało powiedziane - rola wypadła tak autentycznie, że aktorka jeszcze długo dostawała listy z wyzwiskami, oskarżano ją o kolaborację. Jej brat wdał się nawet w sprzeczkę z mężczyzną, który twierdził, że widział Śląską, przechadzającą się po Katowicach w nazistowskim mundurze. Nic dziwnego, że drażniły ją pytania o tę rolę. "Sposób poruszania tematu Niemek w aktorstwie trochę mnie irytuje - denerwowała się. - To nie jest pojęcie zawodowe. My nie gramy narodowości!".

Po "Pasażerce" z 1963 r., choć ta stała się ulubioną pozycją w jej filmografii, Śląska na dłuższy czas wycofała się z kina. Przeżywała też rozczarowanie współczesnym teatrem. Odskocznią stała się dla niej praca w radiu i dubbing. Wzięła udział w 150 słuchowiskach, głębokim głosem z charakterystyczną chrypką była w stanie oddać wszystkie niuanse "granych" postaci. Dubbingowała Ingrid Bergman, Elizabeth Taylor, Marlenę Dietrich, a list z gratulacjami wysłała jej Glenda Jackson, odtwórczyni tytułowej roli w serialu "Elżbieta, królowa Anglii".

W roli zupełnie innej władczyni Śląska brawurowo wróciła do kina i telewizji. Na początku lat 80. w serialu "Królowa Bona" i filmie "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" Janusza Majewskiego wcieliła się w pochodzącą z Włoch monarchinię. "Bałam się powrotu na plan, ponieważ odwykłam od tej pracy" - zwierzała się koleżance. Na dodatek w pierwszym odcinku 55-letnia Śląska miała wcielić się w Bonę zaledwie 25-letnią. "Tylko ona mogła tak realistycznie zagrać emocje dziewczyny młodszej o 30 lat - twierdził reżyser. - Ta praca przez rok wymagała hartu ducha, wstawania o świcie, kilkugodzinnej charakteryzacji, trefienia włosów... Znam aktorki, które pozornie są miłe, a na zapleczu piekło, fryzjerki by je zabiły. Ola taka nie była".

Nie dawała sobie taryfy ulgowej do końca. Jeszcze w 1988 r. grała w sztuce dyplomowej swoich studentów. Rok później poczuła się gorzej. Latem pojechali z Warmińskim do uzdrowiska w Karlowych Warach, leczyła się na astmę wodami radowymi. Chyba coś przeczuwała, bo zostawiła mężowi w kuchni kartkę: jak rozmrozić lodówkę, jak włączyć opiekacz... Prosto z kurortu trafiła do szpitala. Niby z zapaleniem płuc, lekarze wykryli jednak zaawansowany nowotwór.

Zmarła 18 września 1989 r. Po jej śmierci Janusz Warmiński stracił chęć do życia. Codziennie chodził jednak do teatru. "Muszę tam chodzić, bo tam jest Ola" - tłumaczył.

MP

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Aleksandra Śląska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy