Adam Ferency: Aktor charakterystyczny
Nigdy nie był mistrzem pierwszego planu. Artystów o tak wyrazistych twarzach zwykło się raczej określać mianem "charakterystycznych". 5 października 70 lat kończy Adam Ferency, znakomity polski aktor kinowy, telewizyjny i teatralny, o którym od kilku dni jest bardzo głośno ze względu na tak zwaną "aferę świdnicką".
Początkowo Ferency rozwijał przede wszystkim karierę teatralną. Jego pierwszym mistrzem był Tadeusz Łomnicki, który w 1976 roku założył Teatr na Woli.
- Pierwszą główną rolę zagrałem w Teatrze na Woli w "Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna". Premiera się zbliżała, reżyser dawał mi do zrozumienia, że jest ze mnie zadowolony. Na jednej z ostatnich prób graliśmy scenę, w której Hamlet przychodził na zebranie partyjne, by zapytać, co się stało z jego ojcem. Stałem w kostiumie w kulisach i za chwilę miałem wejść na scenę i krzyknąć: "Gdzie jest Jokara?". Strasznie wewnętrznie się napiąłem i pomyślałem: "No, dzisiaj to ja im pokażę" - bo do tej pory nie dawałem z siebie wszystkiego. Na znak inspicjenta wpadłem na scenę i zaryczałem, że aż mało teatr się nie rozleciał: "Gdzie jest Jokara?". Cisza. Kompletna cisza. Jokara (w tej roli Tadeusz Łomnicki) powinien mi odpowiedzieć: "Tu jestem, czego chcesz?".. Ale nie odpowiedział. Milczał. Co się stało? Przecież powiedziałem swoją kwestię - aktor wspominał swój teatralny debiut w rozmowie z 1990 roku.
- Cisza wciąż trwała. Zacząłem się niepewnie rozglądać i nagle usłyszałem zduszony, jadowity szept Tadeusza Łomnickiego: kto ci dał dyplom, kto ci dał dyplom? I zaczął mnie rugać, że to jest okropne co ja robię, że to najgorsza szmira itd. Reżyser z widowni usiłował mu przerwać, ale ten walec słów jechał i miażdżył mnie. Nagle przestałem cokolwiek słyszeć. Zbudziłem się. Siedziałem w kostiumie w samochodzie i patrzyłem na znak drogowy: Sochaczew - wspominał Ferency.
- Po chwili dotarło do mnie, że jak Tadeusz Łomnicki zaczął na mnie krzyczeć, zszedłem ze sceny, wsiadłem w samochód i dojechałem 56 kilometrów do Sochaczewa, gdzie dopiero wróciła mi przytomność. Później zrozumiałem, że on miał rację. Oczywiście forma była straszliwa, miażdżąca, ale Łomnicki wiedział, co mówi. To moje wejście trzeba było zupełnie inaczej zagrać. Wnioski z tej lekcji procentowały potem w moich następnych rolach - zauważył "uczeń Łomnickiego".
Na scenie wystąpił m.in. w spektaklach: "Leonce i Lena", "Woyzeck", "Do piachu", "Amadeusz", "Sen nocy letniej", "Ślub", "Człowiek-Słoń", "Trzy siostry", "Mistrz i Małgorzata", "Pocałunek kobiety pająka", "Don Juan", "Miłość na Krymie", "Szkarłatna wyspa" i "Czekając na Godota".
- Na ekranie zadebiutowałem w drugiej połowie lat 70. w tak zwanym kinie moralnego niepokoju. Były to filmy współczesne, zaangażowane w politykę. Grałem outsiderów - ludzi, którzy nie godzą się na pokazywany w dzienniku telewizyjnym zafałszowany obraz Polski pełnej sukcesów - wspominał w jednym z wywiadów.
Jego debiutem był epizodyczny występ we wspólnym filmie Agnieszki Holland, Pawła Kędzierskiego i Jerzego Domaradzkiego - "Zdjęcia próbne" (1976),
Następnie można go było oglądać w kolejnym filmie Holland, czyli słynnej "Gorączce" (1980) - adaptacji powieści Andrzeja Struga "Dzieje jednego pocisku", będącej zapisem przygotowań do zamachu na carskiego generała. Ferency zagrał postać "naiwnego i pełnego dobrych intencji proletariusza" Wojtka Kiełzy.
W późniejszych latach mogliśmy go oglądać m.in. w małych rolach w "Przypadku" Kieślowskiego, "Wiernych bliznach" (1981) Włodzimierza Olszewskiego i "Człowieku z żelaza" (1981). Zagrał również główną rolę w "Dziecinnych pytaniach" Janusza Zaorskiego, wcielając się w postać Misia - młodego architekta, który za wszelką cenę próbuje pozostać uczciwy wobec siebie. Pewnego dnia wychodzi na ulicę z transparentem: "Absolwent uczelni technicznej szuka pracy nie wymagającej kompromisów" i... zostaje aresztowany.
Najbardziej pamiętną rolę zagrał jednak w "Przesłuchaniu" (1981) Ryszarda Bugajskiego, gdzie wcielił się w postać przesłuchującego bohaterkę Krystyny Jandy bezwzględnego i cynicznego porucznika Morawskiego.
- "Przesłuchanie" jest w ogóle dosyć upiornym filmem. Kręciliśmy go w napięciu, bo baliśmy się, że nie uda nam się go skończyć. Czas był niespokojny, ale dawał nadzieję, że da się zachować trochę tej wolności, którą wywalczył Sierpień. Zło moich bohaterów przeraża mnie zawsze. Co prawda pozycja aktora jest wygodna, bo po zagranej scenie można wrócić do siebie samego, ale kreowanie negatywnych postaci każe odnaleźć w sobie ciemne strony i zastanowić się, czy w jakichś okolicznościach mogłyby one dominować. Czy sprawdziłbym się w momencie próby, czy postawiony przed dramatycznymi wyborami nie opowiedziałbym się po stronie zła? - Ferency mówił po latach w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Przez wiele lat obserwowaliśmy go w rolach "kanalii". Po poruczniku Morawskim w "Przesłuchaniu", w "Pułkowniku Kwiatkowskim" wcielił się w równie odpychającego pułkownika Kiziora. Wcześniej trafiła mu się rola życia - kreacja rosyjskiego śledczego, Jegora Potapowicza Jegorowa w filmie "Kanalia" Tomasza Wiszniewskiego, za którą Ferency otrzymał aktorskie Złote Lwy na festiwalu w Gdyni - jedyna w karierze indywidualną nagrodę za kinową kreację.
- Z wieloma rolami trudno sobie poradzić, trudno z nich wyjść. Miałem taką sytuację, jak grałem Hamma w "Końcówce" Becketta. Było mi bardzo trudno zrzucić skórę tego bohatera po przedstawieniu i normalnie funkcjonować. Dlatego przestałem go grać. Inne role też jakoś tam przestawiają w głowie. Właściwie za każdym razem się dziwię, że ta zabawa nie kończy się w szpitalu wariatów. To przecież granie z własną psychiką, jakieś schizofreniczne rozszczepianie się na dwie, a czasem więcej postaci. Niebezpieczne zajęcie, jeśli się je uprawia głęboko i na poważnie - mówił o "niebezpiecznych związkach" między aktorem a odtwarzanym przez niego bohaterem.
Odskocznią miała być dla niego rola w serialu "Niania", gdzie zagrał kamerdynera Konrada.
- Na ogół grywałem sku... Jest taka klisza obsadowa: jak facet jest kwadratowy, łysy, to gra sku... Przez lata tak było, do czego się zresztą przyczyniałem, że byłem aktorem od poważnych spraw. Bardzo chciałem grać komedie, ale nikt we mnie nie widział aktora komediowego. Dopiero Jurek Bogajewicz, który nie miał tych obciążeń, zobaczył mnie po pierwszym progu castingowym i powiedział: to jest dla niego napisane! Musiał jednak zwalczyć niechęć TVN-u - mówił w rozmowie z "Gazeta Lubuską".
- Nie jestem w najmniejszym stopniu podobny do amerykańskiego pierwowzoru i to już powodowało konflikt. TVN musiał się tłumaczyć przed Columbią, która sprzedawała prawa do serialu. Gdyby tego nie reżyserował Jurek Bogajewicz, to pewnie bym nie zagrał - tłumaczył.
To wtedy zaczął być rozpoznawany przez szerszą widownię, pojawiały się również pierwsze propozycje występów w reklamach.
- Dla mnie rozumowanie jest proste: gdyby zrobić reklamę i podpisać umowę, że będzie ona chodziła przez rok, to znaczy, że trzeba by się wycofać z zawodu na, lekko licząc, cztery lata. Bo człowiek, który zagrał w reklamie makaronu czy jajek na twardo, przez następne cztery lata nie będzie obsadzany w żadnym projekcie. Poważnym projekcie. Propozycje, żeby robić za wodzireja, będzie miał. Mnie proponowali, żeby Kondzio prowadził jakiś bal biznesu za kupę szmalu. Ale mnie to nie rajcuje, nie mam chęci prowadzić żadnego balu. Tak samo z reklamą. Mogę zacząć reklamować ten makaron czy jajka pod warunkiem, że zapłacą mi za rok mojego upokorzenia, kiedy będę włączał telewizor i widział siebie, i jeszcze za cztery lata, kiedy nie dostanę żadnej poważnej propozycji. Czyli muszą mi zapłacić za pięć lat dosyć zacnego życia. Nie są w stanie - Ferency pozostał nieugięty.
W 2011 roku o Adamie Ferencym znów zrobiło się głośno. Aktor zagrał bowiem jedną z większych ról w historycznym dramacie wojennym Jerzego Hoffmana "1920 Bitwa Warszawska". Wcielił się w postać czekisty Bykowskiego. - Jestem weteranem grania negatywnych postaci - komentował aktor. - Jedno, co wiem na pewno to to, że trzeba być jak najwięcej uśmiechniętym i stwarzać jak najwięcej pozorów, że jest się porządnym człowiekiem. Hoffman zaś dodawał: - Ferency jest po prostu rewelacją! Wiedziałem, że tak złożoną, a jednocześnie wyrazistą postać, to on powinien zagrać.
- Fakt, uznano mnie za "szwarc charakter" polskiego kina, ale w moim wieku człowiek już nie boi się żadnej szuflady. Ja w swojej czuję się swobodnie, zwłaszcza że od czasu do czasu mogę zagrać kogoś innego... - dodawał aktor.
Kolejne wcielenie Ferencego to postać Artura "Kosy" Koseckiego w serialu kryminalnym "Układ warszawski". To "gliniarz z komisariatu na Czerniakowie", który żywi pewne uczucia w stosunku do naczelniczki Eweliny (Katarzyna Herman) - matki kilkorga dzieci.
- Mój bohater jest samotnikiem żyjącym w ciągłej gotowości, ponieważ bycie policjantem to praca 24 godziny na dobę. Komuś, kogo telefon wyciąga z domu w środku nocy, ciężko zachować higieniczny tryb życia. Sam też hołduję zasadzie, by żyć i dać żyć innym. Nie mam wstrętu ani do kiełków, ani do plastikowego jedzenia - przyznał Ferency w rozmowie z "Tele Tygodniem".
Kilka dni temu Ferency znów trafił na czołówki gazet i portali. Wszystko przez tak zwaną "aferę świdnicką". 29 września artysta gościł w Świdnickim Ośrodku Kultury w ramach projektu "Alchemia teatralna". Portal Swidnica24.pl relacjonował, że Ferency "momentami nielogicznie odpowiadał na zadawane mu pytania, przekomarzał się z publicznością na tematy polityczne, z trudem składał kolejne zdania, a także powtarzał się w swoich wypowiedziach".
Gdy prowadząca rozmowę dopytywała o to, co Ferency chciałby, żeby teatr dawał widzom, aktor - jak podaje portal - odpowiedział: - Mnie się zdaje, żeby naprawdę nie głosować na Kaczyńskiego. Nie głosujcie na Kaczyńskiego, błagam.
- Jestem smutnym facetem. Uważam, że życie jest złe, a ludzie są okropni. Ja nie wierzę w Boga, wiecie? No i co mam zrobić? Okropnie się czuję. Nie wierzę w Boga, w związku z tym myślę sobie "jak tu żyć?" Powiem wam tak: można żyć bez wiary w Boga, tak, żeby kochać ludzi. Ale ja nie lubię ludzi. Wiecie? - wyznał aktor.
Ludzie zaczęli opuszczać salę. W pewnym momencie organizatorzy zdecydowali się przerwać spotkanie. "W związku z niedyspozycją gościa Alchemii - Adama Ferencego - spotkanie zostało przerwane przez organizatorów. Jest nam niezmiernie przykro w związku z zaistniałą sytuacją. Przepraszamy wszystkich widzów" - brzmi komunikat zamieszczony na stronie Świdnickiego Ośrodka Kultury.
Sam Ferency w rozmowie z Onetem stwierdził: - Organizatorka przerwała to spotkanie, uzasadniając to moją niedyspozycją. Fakt, byłem nietrzeźwy. Bardzo tego żałuję. To był przypadek. Ta sytuacja nie powinna się zdarzyć. Ale tak się czasami zdarza.
"Przez całe życie piłem alkohol i przez całe życie on nie robił mi dobrze. Kiepsko sobie z nim radziłem. Ale czasami człowiek jest już tak znękany, że to z niego eksploduje. Wiem, że jak nazywam alkoholizm grypą, to tak jakbym go lekceważył. Ale jak widzę skutki polityki nastawionej na to, żeby ludzie się żarli, to już nie wiem, czy nie lepiej jest pić. Jest mi w sposób niespotykany źle" - mówił w wywiadzie z Onetem po wydarzeniach w Świdnicy.