6. Octopus Film Festival: Święto kina. Niekoniecznie tego dobrego - relacja
W dniach od 8 do 13 sierpnia 2023 roku w Gdańsku odbyła się szósta edycja Octopus Film Festival. Wydarzenie od swoich początków skupia się na kinie gatunkowym, często z niższej półki. Octopus zawsze wyróżniał się spośród innych polskich festiwali klimatem, atrakcyjnym (w różnym rozumieniu tego słowa) doborem filmów oraz inscenizacją niektórych pokazów. Tak było i w tym roku.
W programie Octopusa znalazły się premiery z całego świata, prezentowane w ramach Konkursu Głównego, oraz kilka retrospektyw przybliżających kultowe produkcje lub takie, które miały potencjał, ale coś poszło bardzo źle. W najważniejszej sekcji programu widzowie mogli obejrzeć "Setki bobrów", czarnobiałą slapstickową komedię utrzymaną w klimacie kreskówek rodem ze "Zwariowanych melodii", "Sztukę zabijania", czyli litewski slasher, oraz "Wojny jednorożców", animację absolutnie nie dla dzieci, w której "Troskliwe misie" spotykają "Pluton" i "Ognie w polu". Szczególną uwagę wzbudził ostatni z wymienionych, w którym słodkie zwierzaczki zostają zmuszone do brutalnej walki, krew leje się hektolitrami, animowany gore wysypuje się z ekranu, a do tego dochodzą halucynacje i kanibalizm. To nie są "Happy Tree Friends", to potworności wojny i utraty zmysłów ukazane w konwencji kreskówki z pasma w sobotni poranek.
Octopus jest co roku świętem dla wielbicieli kinowej klasyki. Nie inaczej było podczas jego szóstej edycji. Widzowie mieli okazję zobaczyć między innymi "Dom na przeklętym wzgórzu" Williama Castle'a z 1959 roku. Reżyser słynął z pomysłowej inscenizacji seansów swoich filmów. Organizatorzy nie mogli więc przepuścić takiej okazji. Przed wejściem na film każdy musiał podpisać oświadczenie, w którym zapewniał, że w razie utraty zdrowia lub życia podczas projekcji nie pociągnie festiwalu do odpowiedzialności karnej. Gdyby komuś nie wytrzymało serce, na miejscu był już karawan pogrzebowy. Natomiast w czasie seansu z sufitu zjechał szkielet — ku ogromnej uciesze publiczności.
Oczywiście sam film dostarczył masy radości. To klasyczna opowieść grozy, w której ekscentryczny milioner (w tej roli niezawodny Vincent Price) zaprasza piątkę nieznajomych do spędzenia nocy w domu nawiedzanym przez duchy ofiar krwawych morderstw. Kuszeni łatwym zarobkiem bohaterowie zgadzają się bez oporów. Na miejscu okazuje się, że niebezpieczeństwo nie jest jedynie miejską legendą. W dodatku niektórzy mają ukryte intencje wobec pewnych osób biorących udział w zabawie. "Dom na przeklętym wzgórzu" ma swoje lata, ale niektóre zabiegi wciąż robią wrażenie. W większości przypadków wywołują jednak szczery uśmiech. Dla mnie był to pierwszy seans festiwalu. Lepszego otwarcia nie mogłem sobie wymarzyć.
Octopus zaszczycił swoich gości retrospektywą Barbary Bouchet. Aktorka w czasie swojej kariery wystąpiła zarówno w hollywoodzkich produkcjach, jak i europejskim kinie gatunkowym. Podczas Octopusa mogliśmy przyjrzeć się przede wszystkim tym drugim. Gwiazda była zresztą gościnią festiwalu i przed każdym seansem raczyła widzów słowem wstępu, oczarowując wszystkich dowcipem i dystansem do siebie. "W swojej karierze wystąpiłam w ponad 120 filmach... I nie wszystkie z nich pamiętam. Tego na przykład nie pamiętam w ogóle" — stwierdziła bez ogródek przed pokazem "Czarnego odwłoku tarantuli" Paola Cavery. Nic dziwnego, bo w tym rasowym giallo (jedyne odstępstwo od normy — morderca nie nosi czarnych rękawiczek) aktorka zagrała małą rolę pierwszej ofiary psychopaty.
O wiele większa przypadła jej w "Ricco" Tulia Demicheliego. Dla takich filmów przyjeżdża się na Octopusa. Cóż za wspaniały potworek. "Ricco" to amerykańskie kino zemsty w europejskim wydaniu i umownym budżetem. Tytułowy młodzieniec (syn Roberta Mitchuma — Chris) wychodzi z więzienia i poprzysięga zemstę mafii, która zamordowała jego ojca. Na czele organizacji stoi zły Don Vito (Arthur Kennedy), który w dodatku spotyka się teraz z Rosą (Malisa Longo), byłą partnerką Ricco. Jakby dosyć oczywiste nawiązania do kina gangsterskiego nie wystarczyły, twórcy wplatają w fabułę jeszcze walki stylizowane na wyczyny Bruce'a Lee. Jak zgapiać, to tylko od najlepszych.
Rzecz w tym, że "Ricco" jest niemal w każdym swym aspekcie dziełem nieudolnym. Porażką okazuje się Chris Mitchum w roli głównej. Oglądanie go jest niesamowitym przeżyciem, ponieważ wygląda on identycznie jak sławny ojciec, ale nie posiada nawet ułamka jego talentu i charyzmy. Sprawia on wręcz wrażenie deepfake'a gwiazdora "Nocy myśliwego". Ricco jest także okropnie napisany. Dawno nie widziałem tak niezaangażowanego protagonisty. Nie wie, po co się mści i w sumie mu się nie chce, ale mama krzyczy, że "vendetta", więc chyba trzeba. Niby tęskni za Rosą, ale nie ma problemu, by kazać jej romansować z ochroniarzem Vita. Tymczasem sam sypia z kuzynką dziewczyny (w tej roli Bouchet).
Twórcy chyba sami zdali sobie sprawę, że nie idzie to w dobrym kierunku i nawet elementy karate nie pomagają, więc nagle wchodzi dosadne gore — i są to sceny, które niewątpliwie wywołują najskrajniejsze reakcje wśród publiczności. Tylko Arthura Kennedyego szkoda, bo widać, że aktor ma świadomość, w czym gra, a mimo to nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jeszcze raz — straszny potworek. Podczas seansu bawiłem się świetnie. Jednocześnie żałuję, że nie udało mi się zobaczyć "Nie torturuj kaczuszki" — klasyki nurtu giallo, także znajdującej się w retrospektywie Bouchet.
Kolejną sekcją było kino o deskorolkach — amerykańskie produkcje z lat osiemdziesiątych, czyli okresu, gdy skateboarding dopiero się popularyzował. W programie znalazł się między innymi "Mistrz deskorolki" Graeme'a Clifforda. Fabuła skupia się na szesnastolatku (Christian Slater z tlenionymi włosami), który rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie śmierci swojego adaptowanego brata. Nie mogąc liczyć na policję, zwraca się o pomoc do swych ziomków, z którymi po szkole jeździ na desce. "Mistrz deskorolki" to kiepski kryminał i świetny produkt ery MTV. Młodzieżowy (miejscami bardzo na siłę) styl produkcji bawi, podobnie jak pretekstowa intryga, natomiast mało subtelne potraktowanie kwestii rasowych tylko przypomina, w jakim czasie kręcono ten film. Wisienką na torcie jest udział Tony'ego Hawka, który wcielił się w jednego z kumpli protagonisty. Jako jedyny z całej ekipy potrafi on jeździć na desce. Skoro na planie pojawił się taki talent, należało go odpowiednio spożytkować. Nie dziwi więc, że w finale wszyscy rozbijają się na deskorolkach — poza Hawkiem, któremu kazali prowadzić samochód. Brawo.
Seanse Octopusa są w pewnym sensie doświadczeniem grupowym. Gdy podczas Nowych Horyzontów po rozpoczęciu filmu wszyscy oglądają dzieło w skupieniu (ok, nie tyczy się to sekcji Nocne szaleństwo), a włączenie telefonu jest wtopą towarzyską, w czasie gdańskiego festiwalu wszyscy żywo reagują, robią zdjęcia, śmieją się i wspólnie przeżywają to, co ma miejsce na ekranie. Sprzyjają temu zresztą miejsca seansów. Spora część z nich odbywa się na terenach stoczni, natomiast wybrane punkty programu są prezentowane w wyjątkowych plenerach. Perełką okazał się pokaz "Egzorcysty" zmarłego niedawno Williama Friedkina w Centrum Św. Jana — budynku średniowiecznego kościoła gotyckiego. Odpowiednie wrażenie robiła także projekcja kultowego "Kruka" Alexa Proyasa w opuszczonej Królewskiej Fabryce Karabinów.
W końcu nie można nie wspomnieć o seansie z lektorem na żywo. W poprzednich latach Krystyna Czubówna i Tomasz Knapik czytali "Pulp Fiction" z podziałem na role, a Michał Milowicz raczył nas swoim głosem w czasie "Przekrętu". W tym zapowiedziano, że Tadeusz Drozda przeczyta "Jokera" Todda Phillipsa. Na kilka dni przed seansem doszło do zmiany, a nagrodzoną Złotym Lwem w Wenecji i dwoma Oscarami produkcję zastąpił pierwszy "Terrifier". W sumie klaun za klauna, więc nikt nie narzekał.
Stałym punktem wydarzenia są także VHS Hell z lektorem na żywo, czyli prezentacja hitów kaset wideo — tych z dna kosza "filmów za złotówkę", często ze zjechanych już taśm i okraszonych pirackim tłumaczeniem. Wszyscy wiemy, że nie o fabułę w nich chodzi, więc lektor improwizuje kwestie wypowiadane przez kolejne postaci. W tym roku udało mi się trafić na pokaz filmu "Zimny jak głaz". Był to zresztą mój ostatni seans imprezy i muszę przyznać, jeśli kończyć festiwale, to tylko w taki sposób.
"Zimny jak głaz" Craiga R. Baxleya z 1991 roku wyróżnia się spośród filmów prezentowanych w ramach VHS Hell. W przeciwieństwie do większości z nich miał budżet — i to spory, bo wynoszący ponad 9 milionów dolarów. Przed kamerą znaleźli się kompetentni aktorzy, przynajmniej na drugim planie — bo kto jak kto, ale William Forsythe i Lance Henriksen zawsze wywiązują się ze swojego zadania. Wcielającego się w główną rolę footballistę Briana Boswortha może przemilczmy. W każdym razie film okazał się finansową klapą. Jednym ze współproducentów był Michael Douglas, który chyba przewidział porażkę "Zimnego...", bo na chwilę przed premierą poprosił o usunięcie swojego nazwiska z listy płac.
Niemniej dziwi mnie aż tak negatywne przyjęcie filmu Baxleya. Jasne, historia o nieugiętym glinie, który infiltruje bezwzględny gang motocyklowy, łapie w środku sporą zadyszkę. W pierwszym i trzecim akcie jest to jednak pełnoprawne kino sensacyjne, w którym sporadyczne ciekawe rozwiązania inscenizacyjne, wspaniałe głupoty fabularne (postać Forsythe'a i jego turniej strzelecki na początku seansu), brak poszanowania dla ludzkiego życia (końcowa masakra do dziś robi wrażenie) i czerstwe dowcipy dostarczają pełni wrażeń, jakich oczekujemy po akcyjniakach przełomu ostatnich dekad XX wieku. Wracając jeszcze do czerstwych dowcipów — improwizujący kwestie Wojciech Termiszewski wpisał się w klimat imprezy idealnie. Winszuję sucharów.
Octopus to wyjątkowy festiwal. Tu nie chodzi o jakość prezentowanych filmów, chociaż ta nie zawsze jest najniższa — jak w przypadku polskiego "W nich cała nadzieja". Wydarzenie skupia się na samym przeżywaniu kina gatunkowego, często klasy B. Powiedzmy sobie szczerze — kinofilia zwykle nie zaczyna się od Bergmana i Viscontiego, tylko właśnie od tanich produkcji, sprawiających radość swoją felernością i niedorzecznością. Jeśli mogę na coś narzekać, to tylko na zbyt bogaty program — często trudno było mi zdecydować, na co się wybrać, a odległości między miejscami pokazów stanowiły spory problem, by zdążyć na kolejne pokazy. Powiedzmy sobie jednak szczerze — jeśli największym zarzutem jest "za dużo dobrego", to mieliśmy do czynienia ze świetną imprezą. Odliczam dni do siódmej edycji.