Reklama

23. MFF Nowe Horyzonty: Filmy i inne namiętności [relacja z festiwalu]

20 lipca 2023 roku we Wrocławiu zainaugurowano 23. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty. Organizatorzy przygotowali dla jego gości aż 251 filmów. Wśród nich znalazły się najbardziej wyczekiwane tytuły z Berlina, Cannes, Sundance i Wenecji.

Wśród filmów otwarcia znalazły się dwa obrazy nagrodzone podczas tegorocznego festiwalu w Cannes: "Perfect Days" Wima Wendersa oraz "Bulion i inne namiętności" Trana Anh Hunga. Z racji pory swojego przyjazdu do Wrocławia zdecydowałem się na drugi z nich. 

"Bulion i inne namiętności": Przez żołądek do serca

Przed seansem znajoma, która miała okazję zobaczyć film na Lazurowym Wybrzeżu, poradziła, żebym porządnie się najadł. Nie żartowała. "Bulion..." to film o miłości — w dużej mierze tej do jedzenia. To wręcz kulinarna pornografia, tyle że wiadome sceny zastąpiono procesem przygotowywania posiłków — powolnym, czułym, pięknie ukazanym. Trudno nie podziwiać bohaterów za trud, jaki wkładają w każde danie, a jeszcze trudniej im nie zazdrościć, gdy w końcu zasiadają do stołu. 

Reklama

Pierwsza godzina filmu rodzi obawę, że oto otrzymaliśmy piękny wygaszacz ekranu, po którym będziemy niebywale głodni, ale nie zaznamy żadnych emocji. Otwierające przygotowywanie posiłku rozciąga się na kilkadziesiąt minut, okropnie wykraczając poza klasyczne reguły scenariopisarstwa. 

Film jednak działa, ponieważ Tran (nagrodzony zresztą w Cannes za reżyserię) przez gotowanie wyraża także emocje i pragnienia bohaterów. Wspólne przygotowywanie posiłków jest u niego aktem intymniejszym od nocnych schadzek, a zaproszenie na przygotowaną przez siebie kolację zastępuje najszczersze wyznanie miłości. 

Przy ponad 130-minutowym metrażu jest jasne, że "Bulion..." jest dziełem nieco za długim. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to najpiękniejszy do tej pory melodramat tego roku — do polecania dla tych, którzy kochają historie o miłości. I dla tych, którzy uwielbiają kuchnię. Smacznego!

"Cztery córki": Na granicy fabuły i dokumentu

Także z tegorocznego festiwalu w Cannes do programu Nowych Horyzontów trafiły "Cztery córki" - najnowszy film Kaouther Ben Hanii, twórczyni nominowanego do Oscara "Człowieka, który sprzedał własną skórę". Jej najnowsze dzieło to hybryda fabuły i dokumentu. Historia skupia się na Olfie i kilkunastu latach z jej życia, podczas których wychowuje samotnie tytułowe cztery córki. Dwie najstarsze z nich zaginęły. Wraz z rozwojem filmu dowiadujemy się, co tak naprawdę zaszło między pięcioma kobietami. 

Hania decyduje się na nietypowe prowadzenie historii. Na ekranie zobaczymy zarówno prawdziwą Olfę i jej dwie młodsze córki, jak i piątkę bohaterek odgrywaną przez aktorki. Całość miejscami wydaje się klasycznym dokumentem — gdy kolejne osoby mówią do kamery. W najciekawszych momentach aktorzy wcielają się w prawdziwe postaci, natomiast Olfa stoi z boku i zostaje niemal współreżyserką, tłumaczącą wszystkim, jak wyglądało dane wydarzenie z jej perspektywy i co wtedy czuła. Niestety, zabieg ten czasem trafia, ale często wywołuje też wrażenie sztuczności. 

Reżyserka nie wybiela swojej bohaterki. Olfa nie jest najlepszą matką na świecie, nie ukrywa swojej skłonności do przemocy i wyzwisk, którymi obrzucała córki. Jednocześnie ta dziwna narracja, przeplatana anegdotami i inscenizacjami, prowadzi nas w do zaskakującego rozwiązania tajemnicy zniknięcia dwóch najstarszych dziewczyn. Intymna relacja staje się coraz bardziej politycznym manifestem, by w końcowych minutach uderzyć widza z całej siły w brzuch. 

"Georgie ma się dobrze": Dorosła dziewczynka i jej niedojrzały ojciec

W programie Nowych Horyzontów znalazł się także zwycięzca Głównej Nagrody Jury tegorocznego festiwalu w Sundance. "Georgie ma się dobrze" to historia tytułowej dwunastolatki, która mieszka sama od czasu śmierci swojej matki. Dziewczynka zręcznie manipuluje obojętną opieką społeczną, a na życie zarabia sprzedażą kradzionych rowerów. Wszystko zmienia się, gdy do jej drzwi puka Jason — trzydziestoletni mężczyzna o stylówce nastoletniego Seby spod trzepaka na blokowisku. Poznaj swojego ojca, Georgie. Na pewno się dogadacie.

Pełnometrażowy debiut Charlotte Regen okazał się najbardziej "typowym" z dotychczasowych filmów, które udało mi się zobaczyć na Horyzontach. To kolejna opowieść o dziecku, które dorosło za szybko, i dorosłym, który wciąż jest dzieckiem. O traumie spowodowanej utratą bliskiej osoby i trudach zbudowania relacji. Wszyscy widzieliśmy sto takich filmów.

Niemniej "Georgie..." działa. Reżyserka od czasu do czasu urozmaica narrację wtrętami wyjętymi z ośmiobitowych gier wideo (pająki — kto widział, ten zrozumie) lub setkami z drugoplanowymi postaciami z filmu. Do swoich bohaterów i ich problemów podchodzi jak najbardziej serio, ale do samej formuły smutnego, angielskiego kina społecznego na szczęście już nie. Jej dzieło jest tym samym przepełnione bezpretensjonalnym humorem, który udziela się całej widowni. No i nie można nie wspomnieć o wcielającym się w Jasona Harrisie Dickinsonie — gość jest po prostu wybitny w swej roli nieodpowiedzialnego ojca, który chce jak najlepiej, chociaż kompletnie mu nie wychodzi. Gdyby wszystkie filmu festiwalu Nowe Horyzonty brały udział w konkursie publiczności, "Georgie..." miałaby ogromną szansę go wygrać.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nowe Horyzonty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy