Wenecja: Horror żałobnika
Festiwal w Wenecji jest już na półmetku, więc można mówić o pierwszych faworytach i rozczarowaniach.
Tych pierwszych jest niewielu, ale prócz chwalonej przez krytykę "Philomeny" Stephena Frearsa, należy do nich Xavier Dolan. Wśród artystów należących do grupy drugiej znalazł się nie tylko grecki reżyser Alexandros Avranas i jego "Miss Violence", ale - niestety - także Terry Gilliam. O oczekiwanym "The Zero Theroem", podobnie jak w przypadku "The Child of God" Jamesa Franco, warto mówić tylko w kontekście kreacji pierwszoplanowej postaci.
Największym dotychczasowym zaskoczeniem weneckiego festiwalu jest najnowszy film Xaviera Dolana "Tom at the Farm". W żadnym z jego wcześniejszych filmów homoseksualizm nie był przedmiotem społecznego problemu. W historiach opowiadanych w "Wyśnionych miłościach" (2010), czy w "Na zawsze Laurence" (2012) reżyser zgrabnie uciekał przed manifestacyjnym zaangażowaniem w walkę podejmowaną przez wielu twórców kina LGBT.
"Tom at the Farm" jest w filmografii Dolana niemałym eksperymentem. Nie dość, że reżyser filmu "Zabiłem moją matkę" (2009) opowiada o osaczeniu homoseksualisty na prowincji, to wykorzystuje do tego konwencję gatunkowego thrillera. Za sprawą charakterystycznej dla tej konwencji muzyki i ewidentnych nawiązań do "Psychozy" (1960) Alfreda Hitchocka tworzy atmosferę pełną napięć, sprzeczności i irracjonalnych zwrotów akcji.
Tom (Xavier Dolan) przyjeżdża na pogrzeb swojego partnera Guillaume'a i odwiedza jego rodzinną farmę, na której mieszka jego matka Agathe (Lise Roy) i brat Francis (Pierre Ives-Cardinal). Choć sekwencja otwierająca zapowiada, ze Dolan znów będzie malował portret świata w swoich ulubionych barwach - błękitach, żółciach i czerwieni - "Tom at the Farm" jest nakręcony w zupełnie innej niż dotychczas stylistyce. Wyrafinowanym ujęciom znacznie bliżej do realistycznych portretów, niż do barwnych i ekstrawaganckich kadrów poprzednich filmów Dolana. W domu na farmie czai się melancholia i mrok, bo relacja między Tomem, matką jego zmarłego chłopaka i jego bratem zaczyna mieć cechy psychotycznego, toksycznego związku.
Jego dynamikę napędza walka o fizyczną i psychiczną władzę nad drugą osobą. W domu na farmie kłębią się kłamstwa, przemoc jest podstawowym narzędziem "negocjacji", a fundamentów związków należy szukać w hipokryzji. Francis zmusza bowiem Toma do "wyprostowania sytuacji" (matka nic nie wie o orientacji seksualnej młodszego syna) i opowiadania Agathe o związku Guillaume'a z wyimaginowaną Sarah. Tom godzi się na grę, bo czuje się osaczony. Francis znajduje sposób, by powstrzymać go od wyjazdu i czerpie siłę z perwersyjnego w swojej naturze znęcania się nad delikatnym Tomem.
Konwencja thrillera znakomicie podkreśla osaczenie bohatera w domu, który zagraża nie tylko jego tożsamości, ale i życiu. Dolan w oryginalny sposób odświeża gatunek, zadaje istotne pytania na temat niedorastania do ról wyznaczanych ludziom przez społeczeństwo i bada sposoby na przepracowywanie żałoby. Sugeruje, żeby zastanowić się, co jest nie tak z kulturą, którą stworzyliśmy i pokazuje, jak łatwo odwrócić ją przeciw sobie.
Kiedy kultura zaczyna zjadać własny ogon, przychodzi realny kryzys. Od kilku dobrych lat przyglądają mu się Grecy. Czy przyczyną problemu z odbiorem filmu Alexandrosa Avranosa jest fakt, że reżyser nie jest pierwszym, który podejmuje temat przemocy domowej, u której podstaw legła tradycja i ekonomiczny kryzys w kraju? Konkursowa "Miss Violence" jest filmem świetnie napisanym, nieźle wyreżyserowanym i bardzo dobrze zagranym. Po przełomowym i pod wieloma względami szokującym "Kle" (2009) Giorgosa Lanthimosa film Avranasa jest jednak tylko powtórką z rozrywki. Na tapecie znów mamy rodzinę, którą rządzi patriarchat, hipokryzja i seksualne żądze. W sekwencji otwierającej film ubrana w białą sukienkę 11-letnia Angelika z uśmiechem na ustach rzuca się więc z balkonu.
Avranas na dłuższą chwilę pozostawia nas z widokiem zakrwawionego ciała leżącego na ziemi. A potem rozpoczyna śledztwo. Powoli, ale sukcesywnie i w pokerowym wręcz stylu odsłania przed widzami kolejne karty historii i przekonuje, że za fasadami białych domków rozgrywają się dramaty, które trudno sobie wyobrazić. I jakich też lepiej nie opisywać, żeby nie zepsuć groteskowej i obrzydliwej niespodzianki, jaką reżyser serwuje widzom, którzy nie zdecydowali się opuścić sali w połowie projekcji.
Wcześniej daje im czas na zastanowienie się, jakie relacje panują w opisywanej rodzinie? Kto jest czyją matką? Dlaczego każde z dzieci ma innego ojca? Czemu najstarsza córka chodzi do ginekologa z tatą i skąd w domu, w którym nikt nie pracuje, biorą się pieniądze na czynsz i codzienne zastawianie stołu lokalnymi specjałami? Niestety wszystkie odpowiedzi, których finalnie udziela Avranas, są bardzo proste i wręcz banalne. Nietrudno się domyśleć, czym trudni się tatuś i dzięki jakim perwersjom żywi wielodzietną rodzinę.
Szkoda, że w "Miss Violence" tak wiele dosłowności, tak mało zaś niebanalnej metafory, którą perfekcyjnie operuje Giorgos Lanthimos czy Babis Makridis, który w pokazywanym na festiwalu w Rotterdamie filmie "L" (2012) opisał grecki kryzys absurdalną opowieścią o mężczyźnie mieszkającym w samochodzie i nielegalnie handlującym miodem. Czy z kinem zaangażowanym nie jest trochę jak z wielkimi dramatami? Im więcej tragizmu, tym lepiej opowiadać symbolami lub wpisać w opowieść elementy komedii, żeby łatwiej trafić do widza? W świecie, w jakim przemoc bywa tylko wizualnym urozmaiceniem historii (jak przekonuje choćby Nicolas Winding Refn), lepiej skłaniać do myślenia, niż szukać nowych sposobów szokowania. O "Miss Violence" nie mówi się dziś w Wenecji w takich superlatywach, w jakich opowiadało się o "Kle" w Cannes.
Najnowszy film Terry'ego Gilliama również nie wywołał oczekiwanych oklasków. Film jest oceniany średnio. Polscy dziennikarze są w większości rozczarowani nowym dziełem twórcy "Parnassusa" (2009), choć kilku miłośników reżysera uparcie broni pokazywanego w weneckim konkursie filmu "The Zero Theorem". Patrząc na rzeczywistość wymyśloną przez Gilliama najłatwiej skomentować ją słowami Williama Burroughsa i powiedzieć, że ktokolwiek z zewnątrz spojrzy na to, jak wygląda Ziemia, powinien zakrzyknąć: "Chcę rozmawiać z kierownikiem!". A potem spodziewać się, że owym wyobrażonym światem rządzi tak naprawdę nie Gilliam, ale David Cronenberg, który elektronicznymi pępowinami podpina filmowych bohaterów do komputerów, i jak w "eXistenZ" (1999) zmusza ich do egzystencjalnej gry z demonami własnej wyobraźni.
Futurystyczny Londyn, w którym rozgrywa się akcja "The Zero Theorem", wygląda jak barwne, huczne, zagracone przedmieścia Bangkoku lub zdewastowane wesołe miasteczko, w którym nie sposób się już dobrze bawić. Nic dziwnego, że Qohen Leth (fenomenalny Christoph Waltz) prawie nie wychodzi z domu - starej kaplicy, w której głowę ukrzyżowanego Jezusa zastępuje jedna z wielu przemysłowych kamer. Kiedy z jej perspektywy patrzymy na Qohena, pojawiają się nam przed oczami czarno-białe obrazy z "Pi" (1998) Darrena Aronofsky'ego. Czy tylko przypadkowa jest też zbieżność nazwisk bohaterów obu filmów - Maximiliana Cohena, genialnego matematyka, który szukał rzekomo zapisanego w Koranie kodu dającego władzę nad światem i Qohena Letha, zatrudnionego przez wielką korporację Mancom w celu odnalezienia kluczowego dla nowej rzeczywistości "teorematu zero", którego znaczenie nigdy nie zostaje w pełni wyjaśnione?
Gilliam fantazjuje na temat rozmaitych filmów, filozofii, teorii i technologii, ale nie jest konsekwentny w budowaniu historii, która rozłazi się w szwach. Mnóstwo w filmie dłużyzn, zapętlających akcję powtórek, mało śmiesznych dowcipów i romansów, których nie napędza ani namiętność, ani fascynacja. Może na drodze wszystkiego stoi neurotyzm Qohena - dystansujący go wobec świata, a nam odcinający do niego drogę?
Waltz, kreujący ostatnio postaci eleganckich mężczyzn w garniturach ("Django") i brutalnych przedstawicieli prawa w mundurach zapiętych na ostatni guzik ("Bękarty wojny"), w filmie Gilliama jest łysym, niedbale ubranym i zamkniętym w sobie geniuszem w przekrzywionym na bok kaszkiecie i rozciągniętych spodniach od piżamy. Choć w jego życiu pojawia się słodka Bainsley (Mélanie Thierry) chaos w świecie wokół nie ulega ani pogłębieniu, ani zatarciu. Czyżby dlatego, że realna zmiana nie jest możliwa? Czy zatem tylko z desperacji Qohen może bez końca siedzieć przed monitorem i zajmować się wirtualnym wsuwaniem błękitnych klocków w odpowiednie otwory? Pewnie tak. Nudna jest jednak ta gra. I widać dzięki niej, że skomplikowanie gilliamowskiej historii jest tylko pozorne.
Anna Bielak, Wenecja