Reklama

Zdzisław Wasiak z "Sanatorium miłości": Król turnusu

Zdzisław Wasiak z Krapkowic, uczestnik trzeciej edycji "Sanatorium miłości", jednogłośnie został wybrany królem turnusu. Po raz pierwszy w historii programu uczestnicy wybrali aż dwie królowe - przyjaciółki: Jadzię i Halinkę. To właśnie bliska relacja Zdzisława z Jadzią wzbudziła najwięcej emocji i nadzieję na happy end. Życie napisało jednak własny scenariusz. Zdzisław, dzięki programowi, odzyskał kobietę, która wcześniej odrzuciła jego oświadczyny.

Zdzisław Wasiak z Krapkowic, uczestnik trzeciej edycji "Sanatorium miłości", jednogłośnie został wybrany królem turnusu. Po raz pierwszy w historii programu uczestnicy wybrali aż dwie królowe - przyjaciółki: Jadzię i Halinkę. To właśnie bliska relacja Zdzisława z Jadzią wzbudziła najwięcej emocji i nadzieję na happy end. Życie napisało jednak własny scenariusz. Zdzisław, dzięki programowi, odzyskał kobietę, która wcześniej odrzuciła jego oświadczyny.
Zdzisław Wasiak został królem turnusu trzeciego sezonu "Sanatorium miłości" /@sanatoriummiloscitvp /Facebook

Żeby coś zmienić w swoim życiu, trzeba dać sobie szansę?

Zdzisław Wasiak: - Ważniejsze jest to, aby szansy nie przegapić. I pamiętać, że nie za każdą niewykorzystaną szansą stoi następna. "Sanatorium miłości" dało każdemu z dwunastki szczęściarzy nieograniczone możliwości, ale czego? Wygrali los na loterii i nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Właśnie, i tu jest pies pogrzebany. Jeśli nie mamy pomysłu na własne życie, nie umiemy określić, o co właściwie w tym naszym życiu chodzi, to jak możemy wybierać? Trzeba mieć plan, a już na pewno na tę drugą połowę życia, która być może jest trudniejsza, bo inaczej nie wiadomo, po co człowiek wstaje rano, parafrazując słowa Czesława Miłosza. Wiemy z literatury i filmów, że najgorętszą modlitwą i pragnieniem wielu ludzi jest szansa na nowe, inne życie, żeby móc jeszcze raz zacząć, zrobić to inaczej, lepiej. I kiedy taka szansa się pojawia, czasem tak przelotna, że mrugniesz i przegapisz, iluż z nas ją przegapia! Często ze strachu przed nowym wyzwaniem, a jeszcze częściej chyba z braku wyobraźni. Głupotą i arogancją jest nie odpowiedzieć na uśmiech losu. Ja dochodziłem powoli, niepewnie stąpając po nieznanym terenie pół fantastyki, pół magii telewizyjnego programu do miejsca, gdzie krzyknąłem: "Eureka!". I to jest mój początek!

Najbardziej doskwiera panu...

Reklama

- Moja nieumiejętność stoickiego poglądu na świat. Szybko, czasem nieracjonalnie reaguję na sytuację i poddaję się melancholii. Obecnie uczę się radości życia jako postawy i nastawienia na świat, aby umieć uniezależnić własne poczucie zadowolenia od zewnętrznych okoliczności. Rano budzę się i wiem, że mam wybór. Będę dzisiaj marudny, zgryźliwy lub przyjazny i lekki w obyciu. Łatwo wpaść w euforię z wygranej, ale trudniej z przegranej zrobić cenną lekcję na przyszłość.

Mówi się, że o przyjaźń w dojrzałym wieku jest trudno. Czym można zaskarbić sobie pana przyjaźń?

- Przyjaźń! Jeśli masz choć jednego prawdziwego przyjaciela, to już jesteś bogaczem! Trzeba zawierać przyjaźnie na każdym etapie swojego życia, bo zanim się człowiek obejrzy, to zostaje sam, a wszyscy odeszli. Dla mnie przyjaźń leży na najwyższej półce wszystkich emocjonalnych potrzeb. Jest najbardziej potrzebna w życiu i jest najwyższą wartością w moich rozliczeniach z ludźmi. To jest najpewniejsze antidotum na strach i samotność. Przyjaciel to człowiek, który zna cię najlepiej i mimo to cię lubi. Bardzo łatwo umiem dotrzeć do ludzi, bo mnie ciekawią i fascynują. Znajduję drogę do tych, którzy mają jakieś światło w sobie, entuzjazm i przyzwoitość i nie boją się stanąć w obronie tego, co słuszne, a nie tego, co im się opłaca.

Został pan królem turnusu trzeciego "Sanatorium miłości". Dobre maniery, wrażliwość, umiejętność adoracji kobiet, prowadzenia w tańcu, silne męskie ramię... Co to znaczy być dziś dżentelmenem?

- Bycie dżentelmenem to nie jest tylko krawat, marynarka w pepitkę i stoicki spokój. Kultura bycia i maniery nie są oznaką staroświeckości, ale jest to umiejętność poruszania się w społecznej przestrzeni, w rodzinie, w szkole, w pracy. Dżentelmen to jest dzisiejszy wojownik, który stoi po stronie racji i prawdy, który ma integralność i wartości charakteru, które nie wahają się zależnie od sytuacji.

Często mówił pan w życiu "kocham"?

- Słowo "kocham", które budzi i strach i pragnienie. Myślę, że drugorzędni poeci dawno już je uśmiercili, a wszechobecne reklamy zrobiły z niego zgrabny obiegowy slogan. Mimo to, więcej ludzi na świecie dalej umiera z braku miłości niż na atak serca. Kochać i być kochanym... najskrytsze marzenie każdego. Narcyz umarł z braku zainteresowania, a w dzisiejszym świecie samotność coraz częściej zagląda ludziom w oczy. Może więc na nowo zacznijmy i nauczmy się po prostu kochać ludzi, kochać życie, kochać sąsiada, kochać niesforne dzieci. Lista jest długa. Patrząc z perspektywy czasu, za mało mówiłem "kocham" do żony, córki, wnuczki, jednak jest jeszcze czas, abym nadrobił to w stosunku do tych ostatnich, najbliższych i ludzi, którzy mnie otaczają.

Żona była miłością pana życia?

- Zrozumiałem jedną rzecz, że miłość jest uczuciem niewygasającym. Można kogoś kochać, mimo że już nie ma go na tym świecie. Tak będę swoją żonę zawsze kochał. Ale też nie trzeba zapominać, że ewoluujemy, rozwijamy się i zmieniamy, nigdy nie będziemy tym, kim byliśmy wczoraj, więc wszystko jest względne... i wszystko jest możliwe. Myślę, że żywotność człowieka można swobodnie zmierzyć jego zdolnością do kochania. Myślę, że na sądzie ostatecznym zadaje się człowiekowi pytanie: Ile kochałeś? I podług tego jego los w zaświatach jest osądzany.

Czego nauczył się pan od żony?

- Nauczyłem się od żony wszystkiego, co było pięknem, subtelnością i wrażliwością na życie. Wprowadziła do naszego domu celebrowanie codziennych posiłków, wspólnie spędzanych przy jednym stole. Mogliśmy wtedy porozmawiać i zaplanować dzień lub omówić go przy kolacji. W naszym domu kwitło życie towarzyskie, miała mnóstwo przyjaciółek, ich rozmowy trwały do świtu. Podziwiałem ją w jej pracy, potrafiła rozwiązywać problemy swoich uczniów. Sądzę, że była lepsza ode mnie jako pedagog.

Ma pan córkę. Podobno od niej też się pan czegoś nauczył... Został pan weganinem. W przypadku mężczyzn to ostatnio chyba było modne za czasów hippisowskich.

- W czasie pandemii jestem codziennym gościem na obiadach u mojej córki, dzięki czemu mogłem zgłębić tajniki kuchni wegańskiej. Wegetarianizm, choć wydaje się niektórym ekscentryczną modą, jest chyba czymś więcej, jest koniecznością tego świata i inteligentnym wyborem, jeśli zważymy, że prawie osiem miliardów żołądków trzeba wykarmić każdego dnia z zasobów naszej biednej, zmęczonej planety. Polubiłem jedzenie bez mięsa, które w wykonaniu mojej córki jest bardzo smaczne. Zachwycam się jej wegańskimi kotletami, bakłażanami po kaszubsku, pasztetem z soczewicy. Jednak czasem z zięciem przemycam żółty ser i jajko, a gdy nie ma córki, zięć przygotowuje wspaniałą tortillę hiszpańską, której nauczył się w Santiago.

Kiedy pojawiła się w pana życiu motocyklowa pasja?

- Pociąg do czterech kółek miałem już w czasach młodości, spodni dzwonów, koszul z żabotami i muzyki rock and roll. Włoskie skutery były pierwszymi wehikułami romantycznych wycieczek z dziewczynami i symbolem wolności. Wiek średni, dojrzały jest po części zabójcą młodzieńczych marzeń, ale wiem po sobie, że można je wskrzesić w późniejszym okresie życia. Odkąd przeszedłem na emeryturę, zrozumiałem, że społeczeństwo usunęło nas na drugi plan, że nie gramy już na głównej scenie, gdzie toczy się gra o miłość i o wszystko inne. Zaszufladkowani jako "niegroźni", mieliśmy w cieniu, w bezczynności, w papciach na kanapie oczekiwać na koniec. Ale ja chciałem żyć, dopiero właśnie wtedy złapałem wiatr w żagle. Emerytura umożliwiła mi finansową niezależność i zacząłem inwestować w ten "crazy" świat harleya.

- "Jechać, aby żyć" jest czymś więcej niż sloganem reklamowym, jest receptą na nowe, pełne znaczenia i przydatności życie. Zapuściłem włosy, podobno z korzyścią dla wyglądu, zakochałem się w stylu motocyklowym, bez sztywnych kanonów zwyczajowej mody. Ta pasja zmusiła mnie do wyjścia poza bezpieczny schemat życia seniora. Mój klub harleyowy prowadzi akcje charytatywne pomocy dzieciom z porażeniem mózgowym. Teraz jako "Król sanatorium miłości" będę miał dużo większe szanse rozszerzenia swojej działalności na rzecz swojego miasta Krapkowic i jego mieszkańców. Będę starał się dorastać do roli króla. A jak wiemy, król powinien być "mądry, dobry i sprawiedliwy".

Jak do ślubu, to tylko harleyem?

- Pewnie, że harleyem. Mamy taki zwyczaj klubowy, że jeździmy na wszystkie wesela, które wyprawia członek naszego klubu. Oczywiście jeździmy na motocyklach. W ten sposób zaliczyłem już 25 wesel i mam 25 weselnych butelek w domu. Jeszcze pełnych. Przyrzekłem Jadzi, że odwiedzę ją swoim harleyem i dotrzymam słowa.

Jest pan domatorem czy jak przystało na harleyowca, ciągle w drodze, gdzie koła i wiatr poniosą?

- Czystym domatorem nie jestem, czyli facetem z pilotem do telewizora, w papciach, w szlafroku i gazetą w ręku. Raczej aktywnym domownikiem; pielęgnuję ogród, koszę trawnik, sadzę nowe rośliny, mam warzywnik, biegam z odkurzaczem. Jak już wykonam te prace, to pędzę do garażu, aby upiększyć swojego harleya, któremu poświęcam godzinę dziennie. Później jest czas na jazdę, odwiedzam przyjaciół, rodzinę, wracam do miejsc, które są dla mnie ważne.

Kiedy wybrano pana i Jadzię na króla i królową turnusu (oraz oczywiście Halinkę!), widzowie wróżyli wam happy end. Tak zresztą wyglądały ostatnie ujęcia w programie, w pociągu - Zdzisław i Jadwiga - droga ku nowemu rozdaniu. Wiem, że tak się nie stało. Wasze drogi się rozeszły, dlaczego?

- Jadzia. Moja operetkowa muza. Myślę, że postać Jadzi w "Sanatorium miłości" jest już owiana legendą. Porównałbym ją do wybuchu supernowej. Tak, ma pani rację, wszyscy pragną happy endu, nawet jeśli to dzieje się w nierealnych warunkach ściśle monitorowanego eksperymentu na seniorach. Telenowela leci co tydzień, organizatorzy i widzowie podkręcają temperaturę i naturalnie wszyscy pragną, żeby choć raz było szczęśliwe zakończenie.

- Tylko że, to co pokazuje kamera i to czego, kamera nie pokazuje, to są dwa różne filmy. Muszę panią poprawić, nasze drogi się nie rozeszły, bo nigdy nie prowadziły tam, gdzie wiodła kamera. My byliśmy parą, która towarzyszyła sobie nawzajem w podróży, daliśmy sobie ogromne uczucie przyjaźni, wzajemnego wsparcia, adoracji, opieki i czułości. Odrodziliśmy się oboje przez bycie razem i wiem, że dało nam to siłę i nadzieję, aby realizować w życiu swoje marzenia. Jadzia jest piękna i inspirująca, wiem, że wiele kobiet może wziąć ją za przykład. Jestem spokojny o Jadzię. Jej gwiazda dopiero wzeszła i będzie długo świecić mocnym światłem, może jak Gwiazda Północna? To było największe osiągnięcie reżysera programu, że właśnie taką Jadzię znaleziono i mogliśmy z nią przebywać i wpatrywać się w nią przez te długie tygodnie.

Kto na nowo podarował panu uśmiech?

- Wiele mówi się o korzyściach z udziału w programie. O tym, że uczestnicy stają się celebrytami i osobami znanymi. Tego wszystkiego doświadczyłem z najlepszej strony i rozumiem, że gwiazdorstwo polega na tym, że ktoś znany jest z tego, że jest znany. W mojej osobistej historii program przyczynił się do wielkiej rewolucji uczuć. Po odejściu żony bardzo cierpiałem na samotność. Nie umiałem sobie poradzić z życiem w pojedynkę. Kiedy postawiłem rano szklankę na stole, po powrocie do domy ona dalej tam stała! Chciałem, żeby ktoś ją przestawił, a nawet, żeby strącił ją ze stołu. Bez relacji z drugą osobą zatracamy poczucie tego, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. To nawet nie ma nic wspólnego z życiem dla kogoś, bo w służbie dla innych mogłem znaleźć cel bycia.

- Po staroświecku oświadczyłem się pewnej pani, ale dostałem kosza. Czarna polewka smakuje gorzko, kiedy powodem jest wielka różnica wieku. Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy, że jestem za stary i może nic szczególnego sobą nie reprezentuję i może nie mam nic oszałamiającego do zaoferowania. No i tu nagle jak piorun z jasnego nieba, jestem co tydzień w telewizji, ludzie do mnie piszą, znajomi i nieznajomi szukają kontaktu. Stałem się gwiazdą. Wszyscy się do mnie uśmiechają, gratulują sukcesu i rozdałem nawet parę autografów. A już jak ogłoszono mnie "Królem sanatorium miłości", to zawrzało.

- Niespodziewanie adresatka moich oświadczyn również spojrzała na mnie inaczej, zaczęliśmy się na nowo spotykać, na nowo się ze sobą oswajać i poznawać. Miłość chodzi zawiłymi drogami, a moja przyszła przez to, że wziąłem udział w programie. Czyż tak nie powinno się mierzyć sukcesu programu, który tak bardzo chce odmienić życie jego uczestników? A pani Marcie Manowskiej chcę podziękować za skrzydła, które nam wszystkim starała się przypinać. Chcę zapewnić ją i wszystkich widzów, że teraz, jak już te skrzydła mam, to byłoby głupotą ich nie używać i nie latać! Bedę się kierował w stronę światła, ale będę też pamiętał, aby nie zbliżać się zanadto do słońca...

Czego panu życzyć?

- Może mi pani życzyć zdrowia, obym nigdy nie zaznał samotności, kontynuacji aktywności fizycznej. Górskich wędrówek, siłowania się w siłowni i jazdy na rowerze oraz rodzinnej pielgrzymki drogą Św. Jakuba w Hiszpanii. Jeśli chodzi o naszą dwunastkę z "Sanatorium miłości", to życzyłbym sobie spotkania wszystkich na plaży w Sarbinowie. A widzom i internautom dziękuję za miłe komentarze pod moim adresem.

Beata Banasiewicz

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Sanatorium miłości
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy