Wojciech Cejrowski: Zdarzają się różne sytuacje
Wojciech Cejrowski uwielbia jeździć po świecie i przyglądać się plemionom, których obyczaje wielu z nas mogłyby zadziwić. Swoje spostrzeżenia z tych wypraw prezentuje później w swoich programach. Podróżnik wyznaje jednak, że z powodu poglądów politycznych jego projekty były wielokrotnie zdejmowane z anteny.
W nowej serii postawił pan nie tylko na Meksyk, ale też na Paragwaj. Dlaczego?
Wojciech Cejrowski: - To bardzo proste. Dla zwyczajnego turysty Paragwaj nie jest aż tak atrakcyjny, ale dla mnie... Proszę mi wierzyć, to "Kraina Radochy i Prostoty". Pozornie mamy do czynienia z krajem gorszym od Polski. Niższy poziom cywilizacyjny, fatalne warunki życia, trzeci świat, a jednak ludzie właśnie tam odczuwają prawdziwą radość. Czy to nie dziwne, że to Paragwaj jest na czele światowej listy krajów, w których ludzie przyznają się do najwyższego poziomu szczęścia? Czyli nie musisz mieć dużo forsy, pracy, porządnego domu, bo inne rzeczy decydują o tym, że jesteś szczęśliwy.
Co najbardziej fascynuje pana w tym właśnie kraju?
- To, że władza państwowa właściwie niczego nie kontroluje. Na prawo jazdy się nie zdaje, tylko się je kupuje. W Polsce, czy w ogóle w Unii Europejskiej, na wszystko trzeba mieć zezwolenie z urzędu, podkładki, pieczątki, opłaty. W Paragwaju płacisz i... wymagasz. Gdy zapłacisz, urzędnik sam za ciebie wszystko załatwia.
I jest do petentów przyjaźnie nastawiony?
- Podam prosty przykład. Jeden z naszych odcinków nosi tytuł "Miasto przemytników", gdzie aż pół miliona ludzi zajmuje się przemytem towarów codziennego użytku między Brazylią a Paragwajem. Nie są to żadne narkotyki, tylko pralki, telewizory... Jakiś facet niesie na plecach lodówkę i udaje, że to plecak. A celnik na granicy udaje, że tej lodówki nie widzi. Tak to działa.
Co jeszcze zrobiło na panu wrażenie w trakcie realizacji programu?
- Po raz pierwszy odwiedziłem Paragwaj w 2000 roku, mój brat był tam przez kilka lat misjonarzem, z tamtego czasu mam też paru dobrych kumpli. W Meksyku byłem w roku 1985, czyli 30 lat temu - nie przesadzajmy więc z tym "największym wrażeniem". Zanim zabiorę w jakieś miejsce ekipę, a w konsekwencji widzów, muszę porządnie poznać terytorium, które będziemy filmowali. Musi być oswojone przeze mnie, muszę je polubić. Wtedy "Wojciech Cejrowski. Boso..." jest radosne i edukacyjne, bo sam z radością wracam w miejsce, które nie dość, że wcześniej poznałem, to jeszcze mnie tak cieszy.
Jak za granicą ludzie reagują na to, że jest pan Polakiem?
- Po hiszpańsku mówię bez polskiego akcentu, więc nikt nie wie, że nasza ekipa pochodzi z Polski. A jeśli ja sam o tym wspominam? Kiedyś reakcje były entuzjastyczne. Działo się tak, dopóki żył Jan Paweł II. Teraz są raczej obojętne, czyli ani złe, ani dobre... Tak, jakby w Polsce powiedział pan komuś, że jest z Senegalu lub z Maroka.
Czy jakaś potrawa (napój) zrobiła na panu podczas podróży szczególne wrażenie?
- Nienawidzę rosołu z kury. Proszę mi dać gotowaną głowę małpy, pieczone robaki, żywe mrówki - wszytko zjem, bylebym nie musiał jeść rosołu.
Na jakie trudności w trakcie realizacji zdjęć w odległych krajach najczęściej pan natrafia?
- Co ciekawe, ja nie natrafiam na nie tam. Natrafiam na nie dopiero tu. W Polsce mój program wprawdzie jest odbierany jako fajny, dobry, bez zarzutu, ale jednak zdarzają się różne sytuacje... Jakaś telewizja nie będzie go nadawać, gdyż Cejrowski poza programem z serii "Boso..." zajmuje się również działalnością patriotyczną, antysystemową, antyunijną. Z powodu poglądów politycznych wywalane już były z anteny moje programy podróżnicze lub muzyczne, nie mające absolutnie nic wspólnego z polityką.
Rozmawiał Artur Krasicki.