Reklama

"Salonowe rewolucje" Leszka Czajki

Jest niekwestionowanym mistrzem fryzjerstwa, perfekcjonistą. O swoim zespole mówi z błyskiem w oku, podkreśla, że to kreatywni ludzie, prawdziwi artyści. Teraz mamy okazję zobaczyć go w nowej roli.

Słynie pan z perfekcjonizmu. Czy zaskoczyło coś pana podczas pracy na planie "Salonowych rewolucji"?

Leszek Czajka: - Tak, wielokrotnie byłem zaskoczony. Ostatnia dekada to dla mnie intensywna praca w moim atelier i skupienie się nad rozwojem tego miejsca, dlatego niektóre sytuacje i rzeczy, które znajduję w salonach fryzjerskich - chociażby spluwaczka z 1920 roku, stare zardzewiałe gwoździe, pnącza sztucznych kwiatów i wiele innych ciekawostek - zadziwiają mnie. Ale na poważnie przede wszystkim zasmucił mnie poziom usług, a raczej ich brak.

Reklama

Dominuje rutyna?

- Wiele z tych osób zatrzymało się w poprzedniej epoce, często jest to wynik tego, że klienci nie wiedzą, jak tak naprawdę powinna wyglądać usługa i stawiają zbyt niskie wymagania fryzjerom. Dając sobie przyzwolenie na bylejakość, tracimy klientów, a przez to upada biznes.

Co zmienia się w salonie po nagraniu programu?

- Najważniejsze jest to, że nie zostawiamy tych ludzi samym sobie. Każdy z tych salonów pozostaje pod opieką odpowiedniego edukatora i dostaje pakiet szkoleń. A i ja po zakończeniu rewolucji staram się im pomóc chociażby w budowaniu zespołu. Salony te stają się godnymi polecenia miejscami na przykład dla fryzjerów składających do mnie aplikację o pracę, a których ja nie mogę zatrudnić z powodu określonej liczby etatów.

Trudno jest przyjmować krytykę. Czy ludzie, z którymi spotyka się pan na planie programu, chcą się uczyć?

- Bywa różnie. Z jednej strony właściciele zdają sobie sprawę z tego, że jest problem i dlatego zwracają się do nas z prośbą o pomoc, z drugiej zaś strony nie zawsze cały zespół jest gotowy na zmiany i często boi się konstruktywnej krytyki. Moją rolą jest nazwać problem i znaleźć jego rozwiązanie.

- Mamy sygnały od szefów salonów, które odwiedziłem wraz z ekipą realizacyjną i grupą ekspertów, że nasze działania w efekcie finalnym przyniosły zakładane korzyści. Racjonalne i obiektywne spojrzenie na sytuację oraz gotowość salonów na przyjęcie pomocy jest gwarancją, że rewolucja taka zakończy się sukcesem.

- Pani Danuta, bohaterka pierwszego odcinka, po emisji programu przysłała wiersz, który dla nas napisała, nazywając nas aniołami. Wskazywanie błędów nie jest łatwe dla żadnej ze stron, ale jeśli ktoś weźmie do siebie nie zawsze miłe, ale szczere słowa, popracuje nad niedociągnięciami, jest w stanie dużo zmienić.

Czy będziecie wracać do odwiedzonych w programie firm, żeby sprawdzić, jak sobie radzą?

- Ponieważ jest to autorski format Agnieszki Żmijewskiej-Krotka i mój, wszystko zdarzyć się może (śmiech). Jesteśmy w kontakcie z bohaterami programu. Być może pokusimy się o odcinek, w którym odwiedzimy te miejsca po pewnym czasie.

Ma pan teraz dużo pracy: salon, zdjęcia do programu. Udaje się panu znaleźć czas na odpoczynek?

- Staram się dbać o swoją prywatność i czas, który mogę poświęcić swoim pasjom. Bywają jednak momenty takie jak teraz, wzmożonej aktywności zawodowej. Zdjęcia do programu odbywają się trochę kosztem mojego czasu w salonie, więc staram się pomiędzy kolejnymi odcinkami być do dyspozycji klientów. Mam i inne zobowiązania. Choćby projekty, przy których tworzeniu zespół Atelier pracuje, jak kolejne edycje 'Got to dance' i 'Must be the music'.

Rozmawiała Marta Lewandowska-Sobolewska.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy