"Rolnik szuka żony", a Marta Manowska pomaga
Sympatyczna trzydziestolatka ma śląski, niezatapialny charakter i słowiańską, wrażliwą duszę. Jak sama przyznaje, może i ona osiądzie kiedyś na wsi... Teraz Marta Manowska prowadzi nowy program telewizyjnej Jedynki "Rolnik szuka żony".
Urodziła się w Siemianowicach Śląskich, studiowała dziennikarstwo i historię sztuki. Wyzwania ją mobilizują i... żadnej pracy się nie boi!
Rolę prowadzącej dostała pani dzięki castingowi. Na czym on polegał?
- Na odgrywaniu scenek, w których pojawił się rolnik i kandydatka na jego żonę. Miałam dać mu do zrozumienia, że powinien jakoś przygotować się do randki. Pytałam, jak wygląda jego życie, czy jest szczęśliwy. Ja w ogóle dużo rozmawiam z ludźmi. Lubię to.
Czym zajmowała się pani przed programem "Rolnik szuka żony"?
- Pracowałam w agencji reklamowej, w produkcji i redakcji programów rozrywkowych. Pisałam książki, organizowałam wybory. Cały czas był też w moim życiu teatr. Ostatnie półtora roku pracowałam przy programie "Ugotowani". Rozmowy z ludźmi mam we krwi. Wszystko, co do tej pory robiłam, ułożyło się jak puzzle w jeden obrazek i znalazło finał w TVP. Stawiam kolejny ważny krok.
Pilotażowy odcinek "Rolnika..." okazał się swoistą wizytówką uczestników. Panowie zaapelowali do kobiet, że czekają na listy matrymonialne. Był odzew?
- Przyszło dwa tysiące zgłoszeń. W programie zostało pięciu panów, którzy otrzymali najwięcej listów.
Jacy to mężczyźni?
- Wspaniali! Doskwiera im tylko brak miłości. A przecież w każdym wieku jest na nią czas. Nie mogłam się doczekać, kiedy wyjadę w ich strony i poczuję energię ich domów. Ciekawa byłam, na ile wpuszczą mnie do swojego życia, na ile się otworzą, jak będą się zmieniać.
Czytała pani listy do nich?
- Tak. Noc po emisji "pilota" spędziłam zaczytana, z wypiekami na twarzy. Śledziłam pojawiające się komentarze. Panie bardzo się zaangażowały w relacje z uczestnikami. Mamy ponad 7 tysięcy polubień na fanpage'u. Co jest w listach? Okaże się już niebawem.
"Rolnik" to format, który podbił świat. Jaka będzie nasza wersja?
- W Słowianach jest morze emocji, za co jesteśmy kochani na świecie. Jesteśmy spontaniczni, dajemy się porwać uczuciom, a o to w tym programie chodzi. Będziemy podglądać z kamerą rodzącą się miłość i chciałabym, aby uczestnicy czuli się pewnie i bezpiecznie. Nie chcemy pokazywać ich w złym świetle. Może się zdarzyć, że jakaś pani przyjedzie na wieś w mini i szpilkach, ale to nie będzie reżyserowane. Scenariusz pisze życie.
Jest pani swatką?
- Słyszałam, że jestem. Czemu nie? Nie uciekam od tego, bo to fajne doświadczenie. Po pierwsze, chciałabym potraktować siebie jako lustro, tło, aby uczestnicy sami mogli zobaczyć, co w ich środku drzemie, czego pragną? Z pewnością będę też stała na straży przyzwoitości i zapalała ostrzegawczą, czerwoną lampkę, gdy uznam, że przeginają. Żartuję oczywiście. O wszystkim w programie decydują sami uczestnicy. I to jest właśnie jego piękno i siła.
Widziałaby się pani na wsi u boku rolnika?
- Jeszcze nie teraz. Jestem na etapie, w którym wciąż chcę brać życie garściami. Dziś odnajduję się w tym pędzie, do czegoś zmierzam i chcę coś osiągnąć, a rytm życia na wsi wyznaczają jednak pory dnia, pory roku. Myślę, że kiedyś przyjdzie taki czas. Taka decyzja oznacza dla mnie większy spokój i harmonię, za którą na razie nie tęsknię. Kocham Warszawę, kocham Katowice, kocham Hiszpanię, mam kilka takich miejsc, które są moje.
Rozmawiała Beata Banasiewicz