Renata Dancewicz: "Za chwilę jej pociąg odjedzie"
W "Na Wspólnej" gra Weronikę Roztocką, ale serial to nie wszystko. Renata Dancewicz występuje na deskach warszawskiego Teatru Kwadrat, a ostatnio Jerzy Stuhr zaprosił ją do spektaklu "Ich czworo" w Teatrze Polonia.
Renata Dancewicz w roli wdowy?
- W dodatku masochistycznej i pozbawionej godności. W spektaklu "Ich czworo" w reżyserii Jerzego Stuhra gram kobietę zakochaną w swoim sublokatorze. Moja wdowa całą sobą czuje, że to ostatni dzwonek, że za chwilę jej pociąg odjedzie. W związku z tym ona pozwala kochankowi robić ze sobą wszystko.
Sztuka Zapolskiej ma ponad sto lat, a opis postaci jest zaskakująco współczesny.
- Bardzo lubię Zapolską. Miała świetne ucho do dialogów, konstruowała fantastyczne postaci i doskonale obnażała ludzką głupotę. Zresztą w świecie uczuć chyba nie ma mądrych. Niezależnie od poziomu intelektu kiepsko sobie na tym polu radzimy (uśmiech). Albo Zapolska miała nosa albo, głupota jest wieczna!
Osoba reżysera miała wpływ na przyjęcie tej roli?
- Pan Jerzy Stuhr to bardzo interesujący człowiek i wybitny aktor. Ucieszyłam się z tej propozycji. Przygotowując tę rolę starałam się ufać panu profesorowi, bo postać, którą gram, jest tak dobra, że aż głupia i odwrotnie. A ja, doprawdy, nie rozumiem, jak można tak dalece nie mieć instynktu samozachowawczego. Dla mnie to kolejne doświadczenie, z którego czerpię garściami.
Z jakimi emocjami stanęła pani na teatralnych deskach?
- Teatr jest dla mnie bardziej stresujący niż telewizja i bardziej wymagający. Zawsze się boję. Szczególnie, gdy gram w nowym miejscu. Dosyć późno się wkręcam. Staram się wkomponować w otoczenie, ale początki zawsze są dla mnie jak ruchome piaski.
Największym wyzwaniem dla aktora jest monodram. Przyszła pani taka myśl, by poszukać tekstu dla siebie?
- Nie przypuszczam, abym kiedykolwiek odważyła się na monodram, bo to wyższa szkoła jazdy. Na razie nie widzę się w tych rejonach.
A odnalazłaby się pani w czasach Zapolskiej?
- Musiałabym! Myślę, że albo byłabym sufrażystką, albo kokotą. W roli przykładnej żony i matki się nie widzę, przy ówczesnym ograniczeniu wolności kobiet. Aktorki czy kurtyzany miały jednak większą przestrzeń wolności. A ta jest dla mnie bardzo ważna.
Dziś, przy wszystkim tym, co oferuje nam życie i świat, mam wrażenie, że jesteśmy jeszcze bardziej "skołtunieni"?
- Hipokryzja mnie brzydzi. Kiedyś były jasno określone ramy. Albo się buntowałeś, albo byłeś w nich, i jakoś sobie radziłeś. Dziś, kiedy w zasadzie wszystko wolno, musimy pchać ten wózek sami i brać za to odpowiedzialność. Jesteśmy niedojrzali, nasz radykalizm bierze się z nieświadomości, z kompleksów. Musimy zdać sobie sprawę, że najważniejszy jest drugi człowiek i nie wolno nikogo upokarzać.
Jako feminizująca kobieta, znana aktorka, otrzymuje pani propozycje, by użyczyć swojego wizerunku w sprawach ważnych dla kobiet?
- Mam swoje poglądy i nie waham się o nich mówić głośno. Są to rzeczy, które bardzo mnie interesują, ale jeszcze nie mogę zdecydować się na taki krok.
Skoro jesteśmy przy roli kobiet, to muszę przyznać, że przez dziesięć lat obcowania z postacią Weroniki w "Na Wspólnej" scenarzyści zadbali o koloryt pani bohaterki.
- To prawda. Jako aktorka mogę się tylko cieszyć, że Weronika nie jest postacią papierową, a kobietą z krwi i kości. Scenarzyści wpisali w jej losy zdradę, nieślubne dziecko, chorobę, problemy z matką i siostrą, perypetie małżeńskie, sukcesy i upadki, a ostatnio borykała się z tematem niani rodzaju męskiego. Sama jestem ciekawa, co mnie czeka w nowym sezonie. Zdecydowanie jednak wolę grać kontrowersyjne wątki, niż wzorce.
Zaskoczyli panią czymś przez te wszystkie lata?
- Kiedy rozpoczynałam pracę przy serialu, założenie było takie, że Weronika jest prawniczką, kobietą sukcesu, wyzwoloną, taką "hop siup" do przodu, a potem zaszła w ciążę i troszkę się to jej życie zmodyfikowało. To mnie bardzo zaskoczyło.
Rozmawiała Beata Banasiewicz